Ten rodzaj ciepła

Miłość to uczucie dość przereklamowane w naszych czasach. "Zakochaj się w Tili Tequili" i inne badziewia tego typu rodem z kanałów Mtv podobnych zakrzywiają pojęcie miłości robiąc z niej kolejne źródło pieniędzy. Przecież czym by się zajmowali adwokaci rozwodowi, czy psychologowie gdybyśmy wiedzieli czym jest miłość. Ile ludzi straciłoby pracę, gdyby okazało się, że ona nie jest wcale taka trudna?!
A dla mnie właśnie trudna nie jest. Pisałem kiedyś, że miłość jest wszędzie, ale to jest rodzaj miłości... codziennej, takie minimum jakie powinniśmy odczuwać budząc się rano. Co innego gdy pojawia się czynnik, przy którym jesteśmy jak baterie ładowane właśnie miłością. Są takie osoby, które sprawiają, że czas przy nich za szybko płynie, a gdy odchodzą, jak na złość, staje w miejscu, zupełnie jakby wiedział, że czekamy na następne spotkanie.
Dla mnie takimi osobami są ludzie, którzy potrafią wnieść w rzeczywistość trochę piękna, prawdy i inspiracji. Gdy przemawia przez nich Twórca, czy Stwórca (nie, nie jestem katolikiem). Gdy czuć od kogoś niebanalność (chociaż z reguły to trudno ich odnaleźć w tłumie tych niebanalnych na siłę).
Moja miłość bardzo różni się od popkulturowego uzależnienia od drugiej istoty. Ja zwyczajnie cieszę się, że są tacy ludzie - prawdziwi i czuję o ile świat byłby uboższy bez nich. Moja miłość nie wychodzi ze mnie, ona od świata przeze mnie przechodzi, a ja mogę tylko nadać jej kierunek. Jednak jej światło jeszcze nigdy nie padło na jedną istotę - nie jestem egoistą - zbyt dużo miłości czuję w powietrzu, aby obdarować nią tylko jedno życie.
Miłość to coś, co wyzwala w nas bezinteresowną dobroć - czułość i troskę. W końcu, miłość to nie szybsze bicie serca, motyle w brzuchu i tym podobne. Miłość to myśl, że cokolwiek się zdarzy, osoba z którą obcuje będzie zawsze obecna we mnie, osoba której wartości nie zapomina się po jednej kłótni.

Pomyślcie, czemu wszyscy tak bardzo chcą abyśmy wierzyli, że miłość jest czymś nie do ogarnięcia umysłem?

Wierzę w racjonalną miłość, wynikającą z jasnego myślenia.
A cała reszta pseudo poetyckich bredni, to zwykły zwierzęcy pociąg seksualny.

Error popkultury

Popkultura to dosyć świeże osiągnięcie ludzkości, gdyż opiera się na wynalazkach powstałych głównie podczas trwania dwóch wojen światowych i w latach po nich następujących. Radio Guglielmo’a Marconiego, telewizor Borysa Rosinga i (na dzień dzisiejszy prawdopodobnie najistotniejszy) internet Tima Berners-Lee’a oraz Roberta Cailliau’a w zastraszającym tempie wkradły się w miliardy żyć ziemskich i stały się bezpośrednią przyczyną szerzenia się globalizacji. Ludzie na własnej skórze mogli poczuć ogrom świata, co też chyżo czyniąc, zapoczątkowali multum przemian: politycznych, społecznych, kulturowych, a najważniejszą z nich była ta w sposobie myślenia. Wcześniej, żyjąc w swoich (w większym, bądź mniejszym stopniu odizolowanych) społecznościach, wiedząc rzecz jasna o istnieniu innych kontynentów, ludzie żyli lokalnie, to jest – tu i teraz. Nie mając możliwości natychmiastowego (i taniego!) połączenia z resztą osobników gatunku ludzkiego, poprzestawali na spokojnym, tradycyjnym sposobie życia sprawdzonym przez pokolenia. Nadejście popkultury możemy, więc zdefiniować jako rzecz niezbędną do dalszego rozwoju człowieka, który znając na wylot to, co mu bliskie, winien szukać nowych doświadczeń eksploatując coraz to dalsze zakamarki świata. Nic chyba nie jesteśmy w stanie zarzucić „raczkującej” wtedy kulturze masowej, która w istocie przyczyniała się do zbawiennej dla ludzi wymianie wiedzy, kultury, przekonań, kończąc na tradycjach. Ekspansja horyzontów ludzkiego umysłu nasilona przez masy nieznanych mu dotąd informacji, była czynnikiem niezbędnym do silnej fali przemian w sposobie pojmowania świata. Wyraźne znaki istnienia rzeczy i spraw dalszych, niż ziemia rodzinna szarego człowieka, fakt, iż miał stokroć większą paletę wyborów i decyzji, stał się motorem do kolejnych, rewolucyjnych wynalazków, które w zaledwie kilka dekad diametralnie wpłynęły i odcisnęły na nas piętno – którego dziś – prawie nie sposób się pozbyć.
Idee zawsze z początku są pełne wzniosłości, przez co szybko zdobywają lojalnych zwolenników, dużo później jednak następuje ich weryfikacja, czyli oddzielenie prawdy - piękna od obłudy, z których się składają, odnalezienie błędów merytorycznych popełnionych przez ich głosicieli. Problem popkultury polega właśnie na tym, iż jej głosicielem może być każdy. Mężczyzna, kobieta, osoba młoda, stara, ma prawo propagować i reprezentować sobą kogo i co tylko chce, tak więc o ile bez problemu odizolujemy prawdę - piękno marksizmu od komunistycznego błędu Lenina, czy Stalina, to nie jesteśmy w stanie jednoznacznie przedstawić tych dwóch składowych idei kulutry masowej, gdyż jest ona zbyt różnorodna, powszechna – tworzona przez miliony (a dobrze wiemy, że tam gdzie odpowiedzialność zbiorowa, tam brak odpowiedzialności). Zdaję sobie sprawę z tego, iż starając się wytknąć popkluturze ten właśnie błąd, jej zwolennicy zaleją mnie potokiem argumentów, które z racji ustroju (też w jakiś sposób narzuconego globalnie, jako ten najlepszy), będę musiał uszanować, a smutną prawdą jest, iż smakoszy globalizmu jest jeszcze dużo więcej niż ascetycznych antyglobalistów.
Wspomniana „raczkująca” popkultura to właśnie czysta, nienaganna, wschodząca idea, nieskalana jeszcze, zdolną do błędów, naturą człowieka. Obecną popkulturę określiłbym jako zbuntowanego nastolatka, który będąc grzecznym dzieckiem, robi obrót o stoosiemdziesiąt stopni i smakuje, czego wcześniej mu zabraniano. Zanim kultura masowa wstała na nogi, a później przemieniła się w nastolatka (ten okrez przypisywałbym na lata od zakończenia II wojny światowej do końca XX wieku) musiała ukończyć chwalebne dzieło przywracania wolności narodom bloku wschodniego (jako częściowy antyglobalista skupiam się na jednym, rodzimym kontynencie). Niestety, gdy straciła bagaż walki o wolność, która w istocie była skrzydłami umożliwiającmymi błyskawiczne rozprzestrzenienie się na każdym skrawku ziemi, weszła w fazę leniwego, nieidealnego młodzieńca. Co mam na myśli? Wcześniej klutura masowa wybitności udzielała osobom w istocie na ten zaszczyt zasługującym – rzezczywiście wybitnym, prawdziwym artystom, czy humanitarnym naukowcom. Obecnie sławny/a i popularny/a (możnaby nawet dopisać „Proszę skreślić błędne”, aby zwrócić uwagę, iż naprawdę może to być każdy/a) jest ten/ta, który/a może się chociażby poszczycić swoim zewnętrznym pięknem, zasobnym portfelem, ilością osób, które akurat o nim/niej zawzięcie dyskutują, kończąc na wysokiej liczbie w liczniku odtworzeń filmu na YouTube, w kórym jest głównym/ną bohaterem/ką. Dziwnym zbiegiem okoliczności doprowadziliśmy do zbiorowej dewaluacji wartości. Zawinił człowiek i kapitalizm.
Zrobiłem jakiś czas temu małe doświadczenie – na środku kartki pisałem „szczęście” i prosiłem ludzi o skojarzenia z nim związane, było ich wiele, m.in. miłość, przyjaźń, zdrowie, rodzina, spełnienie ambicji, szacunek, pieniądze (o dziwo na szarym końcu). Następnie wszystkie te słowa połączyłem prostymi ze szczęściem i zadałem podchwytliwe pytanie, o kierunek strzałek, które mam dorysować – czy mają iść od szczęścia, czy do szczęścia. Nie był dla mnie zaskoczeniem fakt, iż większość przepytywanych uznało, że wszystko to daje nam szczęście i do niego również kazali skierować strzałki.
Dzięki temu małemu badaniu, uświadomiłem sobie jak wielu ludzi tkwi w błędzie popkultury. Zdominowani przez kapitalizm uważają, że „kupią” swoje szczęście. Miłość, przyjaźń, zdrowie, rodzina, spełnienie ambicji, szacunek i peniądze szczęścia nie dają. Jeśli ktoś twierdzi, że będzie szczęśliwy, jeśli będzie miał kogo kochać, tym samym stwierdza fakt, iż w chwili, gdy w pobliżu nie ma takiej osoby jest nieszczęśliwy. Taka osoba uzależnia swoje zadowolenie z życia od czynnika zewnętrznego, którym w tym wypadku jest drugi człowiek. Prawdą natomiast jest to, iż nad światem nie jesteśmy w stanie zapanować, a więc budowanie na nim swojego szczęścia, to jak budowanie domu na bagnie – chwilę postoi, z czasem zniknie.
To jest właśnie błąd popkultury – przekonanie, iż za wszystko musimy płacić, a także skazane z góry na porażkę naginanie świata do swoich potrzeb, czyli nieustające naprawianie wszechrzeczy naokoło, rodziny, przyjaźni, miłości, stanu majątkowego, wierząc, że dopiero wysprzątanie tego pozornego bałaganu wokół pozwoli nam nabyć szczęście. Rzecz w tym, że to my powinniśmy być elastyczni, bo jedyne terytorium, w którym możemy dzierżyć pełnię władzy jest nasz umysł i wyłącznie od nas zależy jak odbieramy bodźce z zewnątrz, niezapominając też o dokładnej ich selekcji. Sami w naszych głowach, już od najmłodszych lat życia, stawiamy przeszkody na drodze do odnalezienia szczęścia i szukamy go wszędzie wokół, a rzadko w sobie. Ono jest w nas i od nas zależne. Wracając do miłości, osoba szczęśliwa po pierwsze jej nie szuka, ma w sobie (tak dziś ludziom obcy) spokój o przyszłość i czując się dobrze w swoim ciele ma świadomość, iż jest godna miłości (i nie potrzebuje być o tym przez kogokolwiek zapewniana) – jeśli wie, że jest „do kochania” tak samo też odbiorą ją ludzie, więc prędzej, czy później jej droga skrzyżuje się z inną. Sprawa ambicji wygląda następująco – jeśli wierzymy, że szczęście osiągniemy dopiero, gdy spełnimy się zawodowo – skończymy studia na jednej z najlepszych uczelni, a później będziemy czerpać zadowolenie z cudownej pracy – również popełniamy błąd. Czy naprawdę dobrze jest żyć ze świadomością, iż jeśli czegoś w życiu nie osiągnę, to nie będę mógł być szczęśliwy? Czy nie lepiej bez stresu, ze spokojem, zadowoleniem i poczuciem spełnienia wynikającego już z samej szansy istnienia danej od losu, odhaczać na liście pod tytułem „Życie” cele, które stawiamy sobie tylko w zamyśle empirystycznym, aby rzeczywiście żyć? Żyć, a nie gonić za życiem.
Miałem ostatnio okazję przeczytać wywiad z Ruutem Veenhovenem, który jak głosił „Newsweek” jest holednerskim badaczem szczęścia. Przyznam, że z niecierpliwością wertowałem strony szukając tej odpowiedniej. Miałem nadzieję, iż nie jestem odosobniony w sposobie odbierania rzeczywistości, jednak zawiodłem się. Właściwie to też nie mogłem się wiele spodziewać po tekście, którego tytuł pyta: „Gdzie szukać szczęścia?”. W wywiadzie typowe socjologiczne brednie ukazujące jedynie jak bardzo wierzymy w dobre posady, nowe samochody, swoich partnerów życiowych. Udało mi się jednak odnaleźć fragmet, który w jakiś stopniu dotyka podjętego przeze mnie tematu – pozwolę sobie go przytoczyć: „Wszystkie badania dowodzą, że przedstawiciele wolnych zawodów są szczęśliwsi od śmieciarzy. Tyle że pojawia się problem, który jest nawiększą bolączką. Nie wiemy, czy to wolny zawód daje szczęście, czy raczej szęśliwi ludzie wybierają wolne zawody.”. Osobiście skłaniam się do trugiej tezy, bo z autopsji wiem jakie pokłady wolności daje odnalezienie szczęścia i naturalną rzeczą wydaje się, że osoba, która nie stawia sobie barier duchowych, nie będzie ich tworzyła również na drodze do kariery zawodowej. Zauważmy, że osoby szczęśliwe wierzą – gdy nieszczęśliwe same wiążą sobie ręce, brakiem poczucia własnej wartości, tym samym tracą nadzieję na powodzenie wszelkich podjętych przez nich działań.
Istotna jest siła z jaką brak szczęścia łączy się z konsumpcjonizmem napędzającym kulturę masową. To właśnie ludzie nieszczęśliwi wiecznie czegoś potrzebują, a te potrzeby sprytnie kreują specjaliści od marketingu. Na rynek nieprzerwanie trafiają nowości, bez których, jak się okazuje, nie sposób dalej żyć, bo przecież czym byłaby zupa bez „Ziarenek Smaku”, jak mogliśmy przeżyć lata bez telewizorów LCD, nie mówiąc już, o zgrozo, o braku pasty Colgate bez niebieskich granulek czyszczących wszelkie zakamarki jamy ustnej lepiej niż inne (tańsze!) pasty. Mogąc pozwolić sobie na droższe w utrzymaniu mieszkanie, samochód, markowe ubrania, kończąc na degustowaniu jogurtów z prawdziwymi owocami, czujemy się lepiej, osiągamy zadowolenie, kótre ze szczęściem mylimy. Nie wspomnę, że dobra materialne często leczą nasze kompleksy, pozornie stawiając nas wyżej nad przeciętymi zjadaczami chleba.
Istnieje takie państwo, jak Bhutan – malutka monarchia wciśnięta między Indie, a Chiny, w której z rozkazu króla rozwój państwa jest mierzony współczynnikiem szczęścia, a nie tradycyjnym PKB. Zgodnie z tymi wytycznymi w kraju zakazano reklam, toreb plastikowych, na ulicach nie ma świateł zarządzających ruchem. Według Bhutańczyków recepta na szczęście jest prosta: „Wystarczy nie mieć zbyt wielkich nadziei, a szczęście przyjdzie samo.” i „Trzeba też co dzień myśleć o śmierci przez co najmniej pięć minut.”. Pierwsze zalecenie mówi właśnie o przeszkodach, które sami sobie stawiamy zakopując szczęście, które według drugiego cytatu powinno wynikać z samej świadomości istnienia.
Kto, bądź co jest największym wrogiem? Z kim walczyć? Głównie z samym sobą. Należy wyzbyć się kapitalistycznego mechanizmu, według którego nic nie mamy i sądzimy, że na wszystko trzeba sobie zasłużyć. Sama kultura nie jest tu winowajczynią, bo to nie ona nauczyła nas mody na bogacenie się – na zdobywanie, ona tylko dba, abyśmy dalej w tym trwali. Żyjemy w wiecznej pogoni, w kulturze instant, w której na nic się nie czeka, a cierpliwość to cecha wymierająca. Nie dziwię się więc, że tak mało ciepła i troski dajemy sami sobie, że nie potrafimy mówić sami do siebie, przez co zaniedbujemy swój wewnątrzosobowy rozwój – w sprawach ducha zbyt często zadowalamy się oklepanymi i odgrzewanymi przez pokolenia myślami, których nie próbujemy przetestować – sprawdzić czy, aby na pewno do nas pasują. Tym samym, po bezmyślnym przyjęciu ich jako swoje, nieświadomie stawiamy się w na równi z innymi i tak jak wszyscy inni, rozpaczliwie chcąc się wyróżnić, dążymy do orginalności. Jednak i na nią popkultura ma swój patent. Subkultury są na to najlepszym dowodem – tworzone jako coś przeciwstawnego, szybko trafiły na linie produkcyjne i zostały rozreklamowane stając się modą – przelotną inspiracją w dobie globalizacji.
Życzyłbym sobie, aby te słowa były początkiem drogi do myślenia, refleksji, samoświadomości, wolności ducha – do szczęścia w pełnym tego słowa znaczeniu, a nie jedynie ulotnych hedonizmów.

bored people do things





Freedom

Wystarczy dezaktywować (bo nie usunąć) konto na facebook'u, a szybko przekonacie się ile osób naprawdę się Wami interesuje. Jednakże ostrzegam! Może być to niemiłe doświadczenie, bo jednak prawda potrafi zaboleć.
Czuję wolność odkąd nie śledzę uważnie nowości dodawanych na tablicę przez wszystkich znajomych i pseudo-znajomych. Lepiej się istnieje bez nieustannego klikania "Lubię to", bez tego parcia na bycie zauważonym. Bez potrzeby tworzenia wymyślnych komentarzy pod nowymi zdjęciami z imprez, bez oczekiwania na reakcje innych.
Dlaczego tak desperacko potrzebujemy kontaktu? Bo to już nie chodzi o samą rozmowę, czy jakąkolwiek interakcję. Po prostu czujemy się lepiej widząc ile osób jest dostępnych. Są pod ręką, dla nas, połączeni z nami. Ta zależność silnie wpływa na autonomię jednostki.

Człowiek nie jest w stanie żyć globalnie. Nie da się rozciągnąć jednej skóry na całą kulę ziemską. Skupiając się na otoczeniu łatwiej żyć przyziemnie, a przez to chyba pełniej i spokojniej.

Spokój jest dla mnie jedną z najwyższych wartości. Mówią, że tylko on nas może uratować.

Esej

Przede mną wyzwanie - esej. Boję się, bo wiem jak bardzo uciekam od wszelkich tematów, nawet tych wymyślonych przez siebie. Postarałem się nie ograniczać sobie pola manewru i nadając bardzo ogólnikowy tytuł zacząłem pisać. Skromnie chcę Was prosić o krytykę - o odpowiedź na pytania: Czy temat wart jest trzech stron A4? Czy sposób w jaki zaczynam nie podrażni tak delikatnej rozprawy?
Oto i wstęp:

Sztuka początkiem bytu

Bóg stworzył wszechświat w sześć dni. Jak malarz przygotował płótno, nałożył pierwsze barwy, a później niczym prawdziwy impresjonista wystukał pędzlem byty ożywione, tym samym nadając rytm ich życiu (można więc zaryzykować stwierdzenie, że na muzyce też się znał). Zacząłem poważnie – od Boga – od tego drażliwego dziś słowa, które aktualnie potrafi zdziałać więcej złego niż dobrego. Jednak to, o czym będę pisał, nie będzie kwestią wiary, co najwyżej pewnego rodzaju estetyki. Po co więc zaczynam od Boga? A dlatego, iż był pierwszy. Nawet, jeśli go nie uznajemy, to przed wszystkim wszystkiego być musiało to nieokreślone Coś – ten stwórca dwóch atomów, które doprowadziły do Wielkiego Wybuchu, bądź jakiegokolwiek innego Dzieła, równie nieokreślonego Artysty.

Epilepsja

Brawo Dominiku! Osiągnąłeś to, do czego tak długo dążyłeś. Chciałeś wyzbyć się zgubnych emocji, stać się wyważoną osobowością. Doigrałeś się! Wyzbyłeś się wszelkich emocji. Stałeś się monotonny, beznamiętny, sztuczny, wyreżyserowany sam przez się - bezpłciowy. Oddzieliłeś zupełnie swoje zachowanie od przeżyć! Twoje Ja to teraz prosta. I nie dziw się, że choć nie czujesz ekscytacji, Twoje myśli niczym nie różnią się od tych przedwczorajszych, to całe Twoje ciało drży jakby temperatura w Twoim pokoiku spadła do dwóch stopni Celsjusza. Bo choć zabudowałeś szczelnie swoje uczucia - ciała nigdy nie zdominujesz.
Te poranki. Samotnicze rozerwanie. I choć samotność nikomu się zbyt dobrze nie kojarzy, to w jakiś sposób lubię to. Jestem wtedy taki bezcelowy, bezduszny, wyzuty, opadły. Mam ochotę beznamiętnie palić papierosa za papierosem, jakby to był jedyny sens życia.
Lubię, gdy uciekasz w Te poranki i gonisz swoje sprawy, i lubię fakt, iż ja takowych nie posiadam, a jedyne za czym gonię to powrót do rzeczywistości.

Soundtrack Tego sobotniego poranka. KLIK

Kordian, plucie i sztuka

Pierwszy raz poczułem dziś ograniczające, silne ramię edukacji. Kordian okazał się być nie taki, jak ja sobie go wyobraziłem. Ktoś inny, starszy i zupełnie niedzisiejszy zdążył przedstawić go światu w wersji własnej, rzekomo trafnej i idealnej. Zinterpretował jego monologi i nastroje nie dopuszczając do głosu innych. Idiotyzm i debilizm. Opiszmy teraz wybranego znajomego... - mało co będzie się zgadzało - wersje będą różne, mniej lub bardziej prawdziwe. Każdemu inaczej się przedstawiam, prawie dla każdego mam dopasowaną maskę, często też narzuconą mi z góry przez daną personę, która widzi mnie takim jakim chciałaby abym był. Ja patrzę na Kordiana przez pryzmat mój - mój jedyny, wyłączny, z dopiskiem "All rights reserved".
Nikt mnie nie zmusi do wspólnotowych definicji, określeń.

Zastanawiałem się... czy pisarz może osiągnąć spełnienie? Prawdziwy - nie, udawany - tak. Prawdziwy szuka całe życie sposobu na opisanie tego, co nigdy opisane nie będzie, szuka tych kilku słów, które dościgną pojęcie sensu. Musi być w jakiś sposób uduchowiony - powinien wierzyć w słowa, zaufać, że stworzą wspólnie formę, za pomocą której on sam odda sedno sensu. Głębokie słowo "sens". Udawany - ze słów tworzy nic nie znaczącą kupę, która niesie właśnie to "nic". Trudny wybór - albo spełnienie, albo prawda - piękno. Może dlatego udaję prawdziwego.

W sztuce jest zawarty rodzaj boskości, a raczej gonitwy za nią. Nie mam na myśli owego procesu tworzenia. Chodzi mi o inspirację, o nieustanne poszukiwanie nowego - bliższego temu nieokreślonemu "czemuś'. Sztuka swoimi niedopowiedzeniami szuka najwyższych odpowiedzi, bądź karci wszystko to, co odpowiada na pytania w pełni rzeczywiste - błahe.

A ja słyszę urywki sensu gdy słucham ich.

Rzęsy

Jest nijako jak nigdy. Jestem normalny, zwykły, przeciętny, słowem - nudny. Nie sądziłem, że kiedykolwiek ten stan da mi tyle zadowolenia i satysfakcji, że otworzy nową furtkę to delikatniejszego i subtelniejszego świata. Świata skrytości, cichych marzeń, nużących smutków - prerii stagnacji i spokoju.

May I meet it?
May I touch it with my eyelashes?

Morderca szczęścia

Jesteśmy niecierpliwi, lubujemy się w zdobywaniu i potrzebujemy rzeczy zupełnie niepotrzebnych.
To dobra postawa jedynie podczas zakupów w jednym z Realów.
To zło gdy chcemy tworzyć związki, to zło gdy trzeba na czymś poprzestać, gdy trzeba czerpać zadowolenie z życia, a nie z ambicji, gdy osiągając wszystko - osiągamy nic.

Otaczajmy się chwilami zamiast rozganiać je w oczekiwaniu na kolejne. Będzie cieplej - lżej.


http://www.formspring.me/waafel

Trochę o asertywności - naturalnej ciepłocie ciała

Pamiętam większość pierwszych dni w moich sześciu klasach, z którymi miałem przyjemność (bądź nieprzyjemność) spędzać od siedmiu miesięcy do dwóch lat. Bywało, że nie byłem jedyną klasową „świeżyną” bardziej lub mniej dyskretnie podglądaną przez przyszłych znajomych, jednak częściej (przez przeprowadzki) wychodziłem ze swojego zielonego spodka na nowe korytarze w najmniej oczekiwanych momentach roku szkolnego, niźli na jego początku. Niejednokrotnie słyszałem mądrość, iż jeśli coś robię to od początku do końca, a ja właśnie wbrew tym słowom po wielokroć zaczynałem od środka. Takie pojawianie się znikąd było dość uciążliwe dla mnie i zapewne dla samych, często dokładnie ustalonych, grup w klasie. Przez dziesięć lat poznawania i obserwacji zachowań ludzkich przekonałem się jak niezbędna w życiu jest asertywność.

Asertywność w moim słowniku to nic innego jak pewność siebie, wysoka samoocena (oby nie za wysoka!) i rzecz jasna umiejętność korzystania z partykuły „nie”. Nieraz spotykałem się z przerostem świadomości istotności swojego Ja, bądź z typami osób, których zachowanie przypominało służebną postawę średniowiecznych feudalnych chłopów. Ilekroć spotykałem nowe osoby zawsze znajdowałem conajmniej jedną, która należała albo do pierwszej, albo do drugiej grupy. Zaznaczam, iż ni pierwsza postawa, ni druga nie jest wskazana. W poszanowaniu dla stoickich poglądów polecam wypośrodkowanie. Mianowicie mam na myśli: znajomość siebie, swojej wartości, oszacowanie „ceny” swojego ja (no niestety, cały nasz świat kręci się wokół pieniądza), wyrobienie sobie szacunku do siebie, do swoich potrzeb, swoich zalet, ALE! także świadomość swoich wad, spraw charakteru, które warte są dopracowania, bądź całkowitej restrukturyzacji. W skrócie: aby nabyć zasłużyć na szacunek nawet najbardziej prymitywnych jednostek klasy, należy dokładnie wytyczyć im granice – dokąd możecie wytykać moje błędy, a gdzie objawia się już wasza zawiść o moje zalety i mocne strony. Stwierdzam tu, iż społeczeństwo jest „pulpą” niezbędną do poznania swojego ja. Jako istoty całkowicie zdane na swój subiektywizm moglibyśmy wierzyć, iż jesteśmy idealni (sam niejednokrotnie przeżywam wizję utopii z obywatelami identycznymi mi). Jednak mając na uwadze opinię osób z zewnątrz patrzmy na ich osobisty subiektywizm. Dobierajmy krytykę nie na podstawie, kto jest nam bliższy, a kto mniej istotny, ale kto potrafi być bardziej obiektywny (bardzo dobra cecha), a kto zwyczajnie czuje zazdrość, zawiść o umiejętności, bądź dobra materialne, których sam nie posiada.
Istotną cechą jest dystans: zarówno do ludzi, jak i do siebie samego – jesteśmy tylko ludźmi i nie wybijemy się ponad ten stan. Chociaż mam siedemnaście lat już teraz jestem w stanie wskazać osoby zupełnie niedojrzałe i te, które zbytnio przyspieszyły w owym procesie.
Największą pretensję żywię do osób narzekających, wiecznie niezadowolonych i tych niewolników społeczeństwa, to te słabe jednostki są wrogami nr jeden dla wszelkich obiboków należących do istot świadomych swej wartości – są ludzie bardzo cwani, którzy nic sobą nie reprezentując korzystają nagminnie z pracy innych.

Streszczając, nasze nastawienie do klasy powinniśmy dokładnie przemyśleć - najpierw wyszukać osoby, które są w stanie pozytywnie zmienić nasze mniemanie o sobie, a resztę ludzi podzielić na tych w ‘miarę mądrych’ i przeciętnie ‘mądrych’ – zupełnie nieistotnych dla naszego rozwoju wewnętrznego. Jednak zapamiętajcie dwie zasady – najpierw pewność siebie, potem proces niwelacji cech zbędnych, szkodliwych. Nie zapominajmy również o tym, iż człowiek istotą zmienną jest – nie przekreślajcie ludzi i koniecznie z całych sił wierzcie, że kiedyś nadejdzie moment na nich. Każdy w końcu kiedyś zrozumie. Każdy dojdzie do momentu, w którym zacznie zadawać sobie pytania, zamiast rzucać je bezmyślnie i leniwie w eter.

Powiedz to właściwie

Powiedzcie, że tak jest.
Powiedzcie, że jeśli ktoś nie miał łatwo przez większą część dotychczasowego życia, to musi nastąpić przełomowy moment, obrót o sto osiemdziesiąt stopni w kierunku lepszego jutra, a nie jedynie znośnego.
Powiedzcie, że niekoniecznie los trzeba tolerować do końca, że można go polubić na długie lata.
Powiedzcie, że w tym świecie istnieje harmonia.
Powiedzcie, że będzie wspaniale.
Powiedzcie, jeśli możecie.
Powiedzcie, jeśli wierzycie.
Proste.
Soczyste.
"Tak" dla jutra.

Zagubione dziatki

Kolejna przygoda z nielubianym przeze mnie Teatrem Współczesnym. Jednak niekolejne rozczarowanie, a zachwyt. Z olbrzymim zadowoleniem stwierdzam fakt, iż TW (nareszcie!) się wybronił i to w wielkim stylu. "Rowerzyści" Austriaka Volkera Schmidt'a w reż. znanej Anny Augustynowicz to zbór emocji, myśli, obrazów zamkniętych w dopasowanej całości, w której każda część przylega idealnie.

Jednym ze wspomnianych elementów jest doskonała scenografia - oschła, zimna, ciemna, pełna metalu, designerskiej formy - słowem, tak wyrafinowana, jak bohaterowie. Kim oni są? To my, to nieudane małżeństwo i ich rozgrymaszona córka, to samotna matka, która nie umie budować stałych relacji z mężczyznami, syn który wydaje się mieć więcej rozsądku od niej samej. O czym jest sztuka? Sztuka jest o przemianie, o dewaluacji wartości, o gonitwie, nieszczęściu i tragedii, a to wszystko chociaż samą etymologią przygnębia, zostało mistrzowsko zamknięte w łatwej w odbiorze i przejrzystej formie komedii, która z pewnością rozbawi najbardziej wybrednych widzów.
Są więc dorośli i ich dzieci zamknięci w rzeczywistości kapitalizmu, uwięzieni w dniu dzisiejszym. Nie do końca jednak wiadomo kto jest rodzicem, a kto dzieckiem. Ci duzi borykają się z własną przyziemnością, wręcz tępotą spowodowaną przez zachłyśnięcie się przemianami ustrojowymi - oni na oślep musieli biec w nieznane, z jedyną przesłanką w głowie: pieniądz. Za to ich zapomniane (niektórzy powiedzieliby "zaniedbane") dzieci wzrastające w świecie już zepsutym, obgryzionym i niedbałym doskonale lawirują, bez problemu zaspokajają swoje (narzucone przez kulturę masową) hedonizmy i z obrzydzeniem myślą o refleksji, która przynosi rozczarowanie realiami.

Niejednokrotnie pojawia się pytanie "Co dalej?". Co mają robić ci dobrze opłacani lekarze, dekoratorki wnętrz, projektanci, którzy mogąc wszystko, nie chcą niczego? Dochodząc do pewnego momentu w życiu, kiedy zdają sobie sprawę, że osiągnęli swoje ambicje, zaspokoili najbardziej wyrachowane potrzeby, budzą się jak po letargu, a to co widzą napełnia ich poczuciem straty: czasu, wartości, przeżyć, kończąc na miłości.
Miłości, która w ich przypadku ogranicza się do doraźnych pozamałżeńskich kontaktów fizycznych z osobami z najbliższego, uważanego za bezpieczne, otoczenia (nawet to okazuje się być zgubne). Jednak zdrada to najmniejszy z paprochów zamiatanych pod dywan. Istotniejsze jest odczucie pustki, która skłania do różnego rodzaju perwersji i skrzywień, tak samo w gronie dorosłych, jak i dojrzewających dzieci.

Z przeogromną radością krzyczę głośne "WARTO!". Warto przyjść i dać wytknąć sobie sporo błędów w sposobie pojmowania życia. Warto zapytać, czy chcę osiągnąć to, co bohaterowie? Czy na pewno chcę sztucznie błyszczeć, jak chromowane wykończenia klamek, uchwytów i kurków w ich wielkich, aczkolwiek pustych apartamentach? Czy przypadkiem to, co najważniejsze nie jest do nabycia na półce w hipermarkecie? Na chwilę obecną wiem jedno - należy odwiedzić Teatr Współczesny, chociaż wciąż nie wierzę, że to piszę.

pilot

Jak każdy porządny obywatel posiadam odbiornik TV,standardowe pięćdziesiąt kanałów kablowych i nie płacę abonamentu Telewizji Polskiej SA. Jednak mój komplet do zabawy w państwo ma jeden defekt, a raczej go nie ma... już tłumaczę. Nie mam pilota od telewizora. Wiem, co myślicie - przecież to jak król bez berła, jak Jarosław bez Lecha (dowód, że jednak możliwe). Żyję w błogim przekonaniu, że nieposiadanie pilota (uprzednie przełamanie go wpół za pomocą kości ogonowej wskazane) niesie za sobą pewne korzyści duchowe. Otóż załóżmy, że włączam telewizor i nim pojawi się obraz rzucam się z uśmiechem na kanapę. Gdy okaże się, że znów ktoś przestawił kanał z TVN na Mini-mini, uśmiech szybko niknie - trzeba wstać. Przecież nie po to triumfatorsko z gracją rozłożyłem swe ciało na poduszkach, aby oglądać bajki ( w dodatku reklamowane jako te "bez przemocy"). Nie! Ja jako porządny obywatel! Jako Polak z krwi i kości natychmiast wstaję i przełączam te dziecinne brednie - świat bez krzywd?! - to przecież takie niepolskie. Ale miało być o korzyściach.
Proszę bardzo, pierwszym plusem nieposiadania pilota (złamania go siedzeniem) jest chociażby większy szacunek do ustawionego w danej chwili kanału. Nie przełączę przecież "Faktów" na TVN (choć nie wiem jak bardzo pro PO by nie były). Dopiero gdy pan Durczok, który rzecz jasna dba o stół, powie mi "Do widzenia, miłego wieczoru.", z czystym sumieniem mogę ponownie wstać i guzikiem na mówiącym pudle uraczyć się wiadomościami TVP. Po sieczce lewicowych westchnień reporterów w TVN kilka urywków rzewnych przemówień (wiecznie rozgoryczonego) Jarosława szybko poprawiają mi nastrój (chociaż momentami mam ochotę wyjąć marker z szuflady pod telewizorem i dorysować mu hitlerowski wąsik - po prostu mam estetyczne przeczucie, że mu pasuje). Właściwie to przypomniałem sobie, że od odtwarzacza DVD pilota też nie ma..., że tak powiem... jego połowa poszła z dymem (nie palcie świeczek na podejrzanych i jak-się-okazuje łatwopalnych, glinianych podstawkach).
Każdy obywatel z pilotem to jeden z kozaków Chmielnickiego, to zmora narodu wyżywająca się na bezbronnych i niewinnych politykach (immunitet), którzy nieświadomie są brutalnie uciszani dzień w dzień w milionach polskich (ha! albo i nie!) domach. Jedynym plusem używania pilota jest podatek VAT nałożony na cenę baterii do niego (które w imię patriotyzmu nadzwyczaj często się wyładowują).


Co to za kraj, w którym nawet pilot od telewizora kojarzy się z polityką? Pytam się! Co to za naród?!

...a to Polska właśnie.

Vaphel felieton na polski z głowy mający.

surrow

Jest mi po prostu przykro.
Wyszło na jaw to, co chociaż tak wcześniej widoczne spychałem na bok.

To Wady wyszły na spacer.
Niszczą najbliższe okolice...
Ale dobrze, niech się wyżyją,
Wrócą niedługo i zaczarują słowem,
Znów przebierając się w Zalety.

A szukajcie sobie tego w czym taplacie się od urodzenia!

Mówię o miłości. Każdy jej pożąda, twierdzi, że nie ma prawdziwego szczęścia bez równie szczerego uczucia, burzy hormonów, zmysłów, bez tego sławnego Kogoś. Świat jednak jest przecież dla nas okrutny i dla własnych sadystycznych upodobań każe nam krzątać się samotnie po nim - pełnym zła, zawiści. A my jak słabe ćmy, rozpaczliwie machając kruchymi skrzydełkami, lecimy do tych nieenergooszczędnych gorących żarówek, płacząc potem nad oparzeniami. Ta..., że tak powiem... sranie kurwa w banię. Boję się tego, co zaraz napiszę i jak wytłumaczę własny pogląd w tej kwestii, bo nawet dla mnie brzmi on momentami zbyt kościelnie. Trudno.

Spójrzcie moi drodzy... otwórzcie szeroko oczy, wyobraźcie sobie, że ledwo wyszliście z łona matki, z tą jednak  zaletą, że jesteście świadomi i potraficie nazwać rzeczy, przedmioty po imieniu. Co widzicie? Świat. Po raz pierwszy widzicie świat. Jaki jest ten świat? Inny, nowy, ciekawy? Piękny, cudowny, idealny w swych prawach? A może wstrętny i paskudny, niesprawiedliwy? Ale przecież nie znacie innego świata, ten tu jest tym najlepszym jaki widzieliście. Zaznaczam, że mam tu na myśli ogół miejsc na kuli ziemskiej i wszelkie rzeczy ożywione, czy też nie w niej zawarte. Nie ma mowy, abyście wczuwając się w tą sytuację nie zachwycili się. Wy musicie poczuć cud - piękno - idealny zamysł - prawdę, a gdy te cztery określenia spotykają się w opisie jednego choćby atomu świata, to jest on miłością - jest dowodem na jej obecność.

Tak oto zaryzykowałem zgubne dziś stwierdzenie, iż miłość jest obecna we wszystkim co nas otacza i wytknąłem nam, iż sami jesteśmy zwyczajnie nieudolni (po prostu - jak ludzie) nie potrafiąc jej czuć tu i teraz i w każdej sekundzie. Nikt jednak nie mówi, że jest łatwa... miłość jest, jaka jest i chyba nawet uciemiężanie jej jakimikolwiek epitetami pozbawią ją perfekcyjności (którą zresztą sama w sobie jest). Po co właściwie w ogóle pytać: "Czym jest miłość?"? Cieszmy się, że jest, korzystajmy z niej, dajmy się jej wykorzystywać - bądźmy jej przekaźnikami, a nie blokerami. Ciśnie się na usta: "No dobrze, ale co z nienawiścią?". Nienawiść jest tak samo jak może jej nie być i chyba w tym kryje się sekret hollywoodzkich finałów filmów (happy endów) - miłość jest wszędzie, a nienawiść pojawia się punktowo na mapie czasoprzestrzeni. Poza tym... to my rodzimy nienawiść - to nasze umysły muszą szukać antonimu dla wszystkiego, co nas otacza.

Całe szczęście w tym, że to też my wybieramy co myślimy, jak myślimy i jakie czyny są zwieńczeniem tego procesu. Jeśli w dalszym ciągu brak Ci miłości, zrestartuj jaźń i zacznij patrzeć na nowo. Próbuj dopóki nie spojrzysz właściwie, póki szczęście i miłość nie będą czymś zupełnie oczywistym, w pełni realnym.

gdzieś pomiędzy

Każdy czasem się gubi. Jedni w drodze z Nowowiejskiej na Wiejską, inni krzątają się po lasach, albo szukają grobu, który "rok temu przecież tu był!". Są jeszcze tacy, którzy zatracają nie tylko percepcję przestrzeni. W zakamarki umysłu wyrzucają pojęcie czasu. Żyją gdzieś pomiędzy, pewni istnienia tylko swego ducha, czasem i ciała, chociaż to też należy do przestrzeni, jednak jest tą najbliższą, najbardziej namacalną.
Czym się różni zagubiony turysta w Warszawie od tego ignoranta rzeczywistości? Turysta zapyta: "Dokąd mam iść?", a drugi: "Dlaczego iść?", a potem: "Co znaczy 'iść'?". Niewiedza pierwszego jest tymczasowa, a drugi zapętlając się w swoim świecie rzeczywistym (czyli w swym Ja) uświadamia sobie, że prócz planu Warszawy nie jest w stanie pojąć nic ponadto.
I co teraz? Hmm. Może Wy wiecie?

jeśli coś jest naprawdę, to daj mi wiadro ze szczypawkami

Czemu nawet pustka musi być zapełniona tysiącem myśli?

Zastanawiam się. Czy Wam też zdarza się odbierać świat jedynie jako projekcję swoich zmysłów? Czy może odbieracie go... prawidłowo, jako coś realnego, rzeczywistego, namacalnego, w pełni zmaterializowanego? Mam problem. Zagubiłem gdzieś rozeznanie między tym co jest, a co chciałbym aby było, gdyż z reguły jest tak jak chcę. Zupełnie jak w jakimś śnie (o ile w najmniejszym stopniu potrafimy w nie ingerować) jeśli o czymś pomyślę i tego szczerze pragnę, nim się obejrzę staje się realne... no właśnie! Czy aby na pewno cokolwiek zasługuje na miano realne?
Chciałbym się wreszcie obudzić. Czy ktoś zechciałby mnie uszczypnąć?
Nie bądźcie bierni i podzielcie się swoim odbiorem świata, w końcu chyba prawdą jest, że każdy ma swój własny.

Bez tego, nie chcę niczego

Kolejny raz przespałem wieczór, a i tak wciąż przecieram oczy ze zmęczenia.
Ostatnimi czasy czuję zimną samotność, dodajmy do tego jesienne wiatry i deszcze, a przewlekłe chorowanie gotowe.
Znów ktoś powiedział o mnie: "ekstrawertyczny". A dla mnie zaczyna to brzmieć coraz bardziej obco. Co z tego, że z łatwością paplam nieustannie o swoich problemach? Co innego biadolić o sobie, a co innego mieć przed kim naprawdę się otworzyć.
Chyba dopiero teraz rozumiem, czym jest "samotność w tłumie".
Czekają mnie jeszcze mniej więcej trzy godziny ciemności. Jak zawsze spędzę je w swojej samotni, papugując Bjork i innych. A jutro dzień, znów chłód, deszcz, wilgoć; udawanie, że dalej mi się chce.
Bez tego, nie chcę niczego.
- Bo to już tak jest, że ziemniak to ziemniak, a człowiek to człowiek. Bulwa nie zostanie nigdy człowiekiem, a człowiek bulwą.

Jeszcze nigdy nie było we mnie tyle niezadowolenia, zniesmaczenia, pożałowania, jakie odczuwam do rzeczywistości, w której żyję. Może to idiotyczne, obrażać się na świat i ludzi tylko za monotonność. Monotonią są też wpisane w nią zdarzenia spontaniczne, bo zwyczajnie wiadomo, że są. Niezrozumiałe? Nie dziwię się. Romantycznie i egocentrycznie? Na pewno.

Snu, snu mi trzeba.

coś nie tak?

Owego czasu Antonina Rozdowska, która była brzemienna, za mąż poszła z Augustem Erykiem. Chodzą pogłoski jakoby ślub był jedynie pogłoską, tak samo jak jej brzemienność, czy nawet istnienie obydwu kochanków, a nawet ich rodzin. Jednakże nie zraziło to Eugeniusza Nieznanegoznazwiska by naszą Antoninę przykuć do łoża i pozostawić w niej swe nasienie (na które Antonina zwykła mawiać, iż to sos pieczarkowy, gdyż uwielbiała ten rarytas). Tak więc nim panna Rozdowska poznała panicza Eryka (nie, to nie jego imię, a nazwisko) zdążyła przyprawić mu rogi i ośmieszyć przed większością możnowładczych rodów (tych, które uparcie, na przekór innym twierdziły, że ciąża trwa od momentu poczęcia, a nie od samej idei zaślubin).
Mógłby nas dziwić fakt, iż Antonina szczęśliwie doniosła ciążę do rozwiązania - dziecko zaiste musiało mieć silną dupę (później głowę) aby przyjąć na siebie tyle celnych pchnięć mieczem do pochwy (oczywiście niekoniecznie miecz ten należał to Augusta).
Rozdowska rzeczywiście była błyskotliwą kobietą, a jej jedyną słabością była rozwiązłość. Zręcznie jednak kryła wszelkie niesubordynacje wobec męża (a później innych dojrzałych już dzieci swoich). Większość życia nie pracowała (większość, gdyż biorę także pod uwagę tzw."najstarszy zawód świata"). Znała samą się na wylot i przeżywszy lat siedemdziesiąt, wciąż w zgodzie w swymi młodzieńczymi nawykami (pan August zdążył w międzyczasie odejść do Królestwa Chrystusowego) postanowiła obiektywnie spisać historyje swego żywota.
Tak oto, pewnego wieczoru, gdy nakarmiła, to co zawsze krzyczało strawy, usiadła z gracyją przy dębowym stole, otworzyła niezapisane karty wielkiej księgi i zaczęła pisać: "Owego czasu Antonina Rozdowska, która była brzemienna, za mąż poszła...".

szkolne wymioty zalewają mózg spowalniając jego pracę

"Trafiliśmy na chłodne stepy wschodu. Nieograniczony niczym wiatr targa w swej melodii łany traw i kwiatów. Artystka Natura poskąpiła drzew i wzgórz, aby przedstawić swą wizję minimalizmu w najwyższej formie i postaci. Widoki te są dla mnie co najmniej dwuznaczne - uczucia ambiwalentne. Wydaje się być niedorzecznością, iż więcej wolności jest tu, gdzie nikt jej nie woła, niż w Ojczyźnie która nie opuszcza mych myśli. Wierzę jednak w nieomylność sztuki przyrody, która nakłania do refleksji. Bezkres czynu zawarty w tutejszym powietrzu przeleję na karty, które niby pocztówkę podaruję narodowi, bo choć dusza przy nim, to ciało zbyt nikłe dla jego katuszy."
***
Idę wyrzygać mózg.

Vaphel

brak wgniecenia na poduszce obok i niedokrwionej ręki o poranku

Trudno mi spać w pojedynkę,
Trudno mi żyć samemu.
Łatwo gadać głupiemu -
Chłód wlewa się pod pierzynkę.

Wytworzyła się we mnie potrzeba,
Gdy ktoś nauczył zachwytu.
Nie powiedział jednak,
jak wyzbyć się jej deficytu.

famous, rich, beautiful

Co jest pociągającego w sławie?
Przede wszystkim władza nad masami. Można nimi kierować jak marionetkami, wystarczy zakrzyknąć jakieś wzniosłe hasło, a miliony jak papugi zaczną je szerzyć i rozgłaszać, tak jak apostołowie głosili słowa Chrystusa. Czasem w skrajnych przypadkach zdarzają się wyznawcy słynnych osobistości - ludzie, którzy oddają całe życie hołdując jednostce.
Sama świadomość wpływania na ludzkie losy przyprawia mnie o dreszcze. Nie potrafiłbym sobie wyobrazić, jak wyglądałyby moje wspomnienia bez akompaniamentu ulubionych wykonawców. Czasem te urywki życia wręcz kierowane były pod dyktando niektórych produkcji - zmieniały myślenie, otwierały oczy na różnorakie aspekty życia.
Funkcją sztuki (jakakolwiek by nie była) jest nadawanie kierunku i rytmu marszu. Co by było, gdyby nie pisarze, muzycy, plastycy; gdyby nie barok, oświecenie, romantyzm... inaczej by było - to pewne. Bylibyśmy inną masą, inną rzeźbą.
Powiązani jesteśmy niezliczoną ilością nici, codziennie za nie pociągamy, popuszczamy, tworzymy pętle na cudzych szyjach, bądź związujemy się z kimś w imię miłości. I to jest właśnie w sławie - możność dzierżenia w ręku nie nici, a sznura - wodzy, i tylko od nas zależy, czy społeczeństwu pod nami będzie dobrze, czy może zajeździmy je na śmierć.

Vaphel

komentując

"Tango" Mrożka w wykonaniu Teatru Współczesnego co najmniej mnie rozczarowało. Przeczytałem wcześniej sztukę w oryginale i zupełnie nią zachwycony (także rozbudowanymi didaskaliami autora) udałem się pełen nadziei na Wały Chrobrego. Pełen nadziei, gdyż ostatnia przygoda z TW nie była zbyt przyjemna - niefortunny przerost formy i tej właśnie "współczesności" w "Odprawie posłów greckich" J. Kochanowskiego. Gdy tylko znalazłem miejsce i przyjrzałem się scenografii natychmiast uraził mnie brak (tak barwnie i skrupulatnie opisanego przez Mrożka) chaosu. Pomyślałem: No ładnie, czyli będzie "współcześnie". I było nie inaczej. Aktorzy w dresach, rola męska odgrywana przez kobietę, osoby starej, przez osobę tylko dojrzałą. Dodajmy do tego dziwny, znany nam z sitcomów, motyw wymuszanego śmiechu, żenującego aktora w roli głównej, a następnie zwieńczmy dzieło wisienką, tak czerwoną, jak skąpa bielizna podstarzałego pana, którego blade, męskie piersi podskakiwały razem z nadmuchiwaną lalką.
Tak oto z trudem przełkniemy zbyt słodki deser I i II aktu.
Akt III zdecydowanie lepszy. Sławomir Mrożek pisząc w 1964 r. "Tango" chyba domyślał się jak leniwe i oszczędne mogą okazać się przyszłe instytucje kulturalne i pozwolił, aby chociaż koniec utworu uratował minimalizm scenografii. Ku mojemu zaskoczeniu aktorzy nareszcie zostali właściwie ubrani (i pozostali odziani do końca spektaklu... uf). Więcej rozwodzić się nie będę, tak więc pozwolimy temu akapitowi nie dorównać długością pierwszemu.
Jedna, jedyna, jakże cudowna rzecz częściowo przykuła moją uwagę i w jakimś tam stopniu połechtała zmysł estetyczny. Był to finalny obrazek, gdy Edek (grany przez kobietę) stoi na środku sceny, a za nim, w akompaniamencie tanga, powoli niknie nasze miejsce akcji (dzięki zmyślnym kółeczkom i szynom). Niestety był to jedyny moment, w którym na mojej twarzy pojawił się szczery uśmiech (a nie szczere zażenowanie).

Pomimo tych moich narzekań staram się być obiektywny (z naciskiem na "staram się"). Chciałbym widzieć coś innowacyjnego, coś z przesłaniem w tych zabiegach uproszczenia i ułatwienia. Tylko nie jestem pewien, czy idzie to w dobrą stronę, gdyż uproszczony powinien być raczej odbiór informacji, a nie jej przekaz. Przyznaję, że aktor, który potrafi zbudować rolę bazując tylko na własnym ciele jest godny podziwu, jednak teatr to nie tylko aktor i jego kwestie - tak jak życie to nie tylko ludzie i ich słowa. To co nas otacza w silny sposób na nas wpływa, przez co im uboższe otoczenie aktora, tym mniej wydaje mi się być on autentyczny.
Powinniśmy chyba pogodzić się też z faktem, iż nie wszystko, co naciągnięte do współczesnych ram czasowych jest naciągania warte, gdyż m.in. po to poznajemy historię, aby samodzielnie potrafić przenieść problematykę lat ubiegłych i przekonać się o istnieniu wartości ponadczasowych.

Tak starożytnie.

Ciąży nade mną fatum. Fatum szczęścia i pomyślności.

Mogę się bronić, użalać nad sobą, ale zawsze coś mi szepcze do ucha, że jednak w każdej chwili mam prawo się uśmiechać.

Momentami jest to nie do wytrzymania.

Tak bardzo chcę.

Nakładam maskę spokoju, a tymczasem we mnie wszystko się burzy, buduje na nowo, ewoluuje i przybiera nieznane mi dotąd kształty.
W mózg wżera się żal do tego, co dał mi życie i do tego, co dał mi złudzenie, i do tych, którzy (nawet nieświadomie) kąsają.
Potrzebuję choć jednej części życia, która będzie całkowicie pod moją kontrolą, przyziemnego, oschłego faktu, który pomoże czuć się bezpiecznie. Nie znoszę poczucia zależności.
Jest coś jeszcze.... Tak bardzo chcę.

Vaphel

starszy brat

Chcę wrócić do siebie. Złapać się za rękę i przekonać, że wszystko się ułoży. Udowodnić sobie, że jeszcze kiedyś będę wdzięczny losowi za cowieczorne poczucie bezsilności i rzeki wylanych łez. Faktycznie, wracam do siebie. Biernie wracam. Ten mały Dominik zamknięty w pętli czasu nie czuje mojej troski, bo nie wie, że ma prawo ją odczuwać. Tak więc ja czuję! Czuję troskę przyszłości i swoje dwudziestoparoletnie opiekuńcze ramię. W takim razie przyszłość mi niegroźna, czuwam nad sobą nie tylko ja, ale trzy moje JA - ja wczoraj, ja dziś i ja jutro. Co złego może mi się przytrafić? Skoro jako zła nie pojmuję końca wszystkiego, to chyba nic.

Czytaj to Dominiku! I czuj, że ja (już odchodzący do przeszłości) jestem z Tobą.

Przykrości wzbogacają, przyjemności prowadzą do ubóstwa.

Vaphel

Wyproś mnie, nawet teraz!

Stało się! Ożywiona dusza, przepełniona energią, taka dociekliwa, wszędobylska... stała się introwertycznym obserwatorem. Teraz otwiera się rzadko.

Najgorszy jest cały ten pieprzony dystans nawet do własnej osoby, nie traktuję poważnie nawet siebie samego - swoich uczuć i emocji. Wszelkie decyzje to wynik rozumnej kalkulacji, w którą zgrabnie wplatam duże ilości ryzyka - pseudo spontaniczność.

Nie ma dla mnie powrotu - nie sądzę abym był w stanie ogłupieć i zupełnie przestać zastanawiać się nad wszelkimi działaniami (moimi jak i Waszymi). Przez swoją misję poznania siebie popadłem w niezbywalną już rutynę rozkładu siebie na czynniki pierwsze.
Dziś świadomie się gubię, świadomie tęsknię, rozpamiętuję, napawam się moimi depresyjnymi stanami, składam hołdy metafizyczności zaniedbując fizyczność.

Jutro świadomie będę podciągał kąciki ust ku górze, pokazywał niekoniecznie białe zęby, patrzył na Was radosnym spojrzeniem. Zrobię to dla Was, dla Nas... dla tego wytworu kultury (bądź jej zatracaniu się), której sami zaciekle bronimy, nie widząc jak niszczące są jej działania.
A więc bawmy się... jeśli jednak ktoś mnie nagle wyprosi, to bez chwili namysłu wstanę i wyjdę, gdyż ten rodzaj rozrywki dawno mi się przejadł.

Vaphel
"Czwórka ze skrzydłem pieć: 4w5 - "Włóczęga"

Skrzydło 5, daje czwórce introwertyczne zachowanie, odsuwanie się od innych, złożoną osobowość. Ta czwórka może być intelektualistką ale posiada wyjątkową głębię uczuć. Jest otwarta na duchowe i estetycznie doznania. Znajduje wiele znaczeń dla prawie wszystkich zdarzeń. Może posiadać silną potrzebę i umiejętność aby realizować się artystycznie. Samotnik, wygląda tajemniczo i jest trudna do "rozszyfrowania". Do świata zewnętrznego podchodzi z rezerwą, ale wewnętrznie bardzo go przeżywa. Gdy się w końcu otwiera, to bardzo gwałtownie i całkowicie, bez żadnych oporów.
W stresie, 4w5 bardzo łatwo popada w alienację i depresję. Wiele czwórek z tym skrzydłem ma odczucie zupełnej inności, jakby pochodziły z innej planety. Narzeka na swój obecny los, wspomina i przeżywa wiele razy zdarzenia z przeszłości. Dość często ma posębne oblicze, odsuwa się od innych z uczuciem zawiedzenia lub poczuciem wstydu. Żyje we własnym świecie bólu i straty. Może mieć bardzo chorą duszę, wyobrażać sobie i interesować się własną śmiercią."

Po raz trzeci zmienia mi się typ, ale tym razem doskonale wiem dlaczego... przez kogo i przez co.

srebrny półśrodek

Doskonale pamiętam te niekończące się wieczory, gdy siedząc od zachodu do wschodu słońca objadaliśmy się serowymi przysmakami, wypijaliśmy rzeki wina i donośnie się śmiejąc, wypuszczaliśmy z płuc smugi dymu.
Kpiliśmy ze świata i ludzi w nim żyjących, tak jakby on nas zupełnie nie dotyczył, tak jakbyśmy wcale nie byli jego częścią. To zaczynało się z reguły skromnie, od kilku słów krytyki na temat wspólnie niepodziwianych osób (nie było takich, których byśmy nie lubili - nie traciliśmy czasu na negatywne odczucia). Wraz z niknięciem słońca, zagłębiając się w tworzenie portretów psychologicznych otaczających nas ludzi, wypływaliśmy na tematy bezkresne. Byliśmy jak Kolumb i Vasco da Gama - szukaliśmy naszych Indii - celu w życiu. Sterczeliśmy nad mapami próbując rozgryźć sposób zazębiania się trybików rzeczywistości.
Czuliśmy się wolni i wszechmocni stojąc na uboczu wszystkiego i wszystkich. Po każdym z tych wieczorów szliśmy spać pewni, że jesteśmy gotowi więcej się nie obudzić. Ta ucieczka wbrew pozorom nie nosiła znamion desperacji. My byliśmy tymi najszczęśliwszymi! Każdy dzień prowadził donikąd, gdyż podróży mieliśmy dość. Byliśmy starcami zamkniętymi w młodych ciałach. Kiedy inni, z pozoru podobni nam, biegali po świecie z przekonaniem, że go zdobędą, my dojrzale pogodziliśmy się z faktem, iż ten świat jest już zdobyty i roznegliżowany jak nigdy wcześniej. Oni nie wiedzieli, że są jak sępy i kęs po kęsie oddzierają płaty jego skóry. Powtarzaliśmy, że jesteśmy jak bandaże na te bolesne rany, a jedyną rzecz będącą powodem chwilowych chandr, stanowiła świadomość, iż nigdy nie uratujemy tej niewinnej czasoprzestrzeni. Ran przybywało.
To była nasza idylla. Było wspaniale. Było póki była...
Kolejna rana.

be true, be the love... marznę.

Czy jedynym właściwym i prostym sposobem na życie jest bycie głupcem?
Chciałbym wierzyć, że nie marnuję czasu na zadawanie pustych pytań. Jednak, gdy tak stoję przy oknie i zastanawiam się w jaki sposób opisać kłębek myśli, czuję na sobie wyczekujące spojrzenie księżyca, widzę smugi chmur błyszczące w jego świetle i tą małą samotną gwiazdę. Niżej cztery komunistyczne wieżowce, bliżej prostokątny blok (w nim okno kuchenne przyjaciółki), a zaraz za parapetem kilka rozłożystych koron drzew (dobrze, że mogę spoglądać na nie z góry). Na framudze zeszyt, a nad nim ja, gryzę długopis dobierając słowa.
We mnie same pytania i świadomość, że dziś; ani nigdy nie uzyskam na nie odpowiedzi. Pytania ważne, zupełnie jak na nasze czasy nie modne, zbyt wybujałe, pytania bez przyszłości i celu; nieambitne.
Może świat dzieje się tylko w naszych świadomościach (czymkolwiek by one nie były)? Chciałbym wiedzieć co jest prawdą, poznać źródło wszystkiego, genezę każdego pojęcia werbalnego. Ale gdy tylko jedna taka zgubna myśl wkradnie się w umysł, zakwestionować można wszystko (czyli nic). Myśl, że wszystko i nic jest złudzeniem. Myśl, że wszystko jest niczym, a nic wszystkim.
Świat jest jak ubrania z H&M - wyglądają, zachwycają ale wystarczy je kupić, uprać kilka razy, a okazują się nie być tak doskonałe.
Ja świata nie kupię nigdy, choćby nawet ostał się na wyprzedaży jesiennej kolekcji cudownych brązów i szarości.
Zmarzłem... znowu.

Kiedy mózg obryzga ściany?

Na pozór jest dobrze. Czysto, miło i przyjemnie. Po pokoju rozpływa się zapach opium, na monitorze wciąż nowe obrazy, a w głośnikach ulubione dźwięki. Mój mały świat, mój azyl, w którym jednak doskwiera mi fakt, iż sam piję pyszną, słodką herbatę. Facebook pomaga trzymać znajomych na dystans, pogadasz z nimi bez zobowiązań wizualnych, każdy strój, czy jego brak jest dozwolony. Z jednej strony chcę być sam ze sobą, z drugiej mam ochotę na kogoś. Zamknąłem się w czterech ścianach fizycznie i psychicznie, aby dziecinnie "strzelić focha" na świat, który nie daje mi tego, czego teraz najbardziej chcę.
Ściany się jednak zbliżają, doskonale wyczuwam ich obecność krępującą moje manewry. Kiedy dosięgną ciała? Kiedy mózg obryzga ściany?

la festa

Wszem i wobec ogłaszam koniec Wielkiej Melancholii. Kolejny zjazd w dół (po sinusoidzie moich myśli) zaliczony. Znów będę pisał o tym jaki świat jest nieznośnie prosty i wspaniały, o tym że nie potraficie tego dostrzec i takie tam. Jednym słowem (no może kilkoma więcej) powrócił Wasz ukochany zarozumialec. Pan Nabrzmiały od Samouwielbienia gotuje się do boju, podwija rękawy i rzuca się w wir wydarzeń, okoliczności i ludzi.
Do zobaczenia.
Śpijcie dobrze (podobno najzdrowiej na brzuchu, chyba że posiadacie te dziwne poduszki korekcyjne - to na plecach też pozwalam).

hyperballad

Sram już tą cudownością wszystkiego. Mój umysł tak elastyczny jest w stanie zrozumieć wiele prócz samego siebie, nie potrafi odnaleźć celu działań. Serce o takich gabarytach, że pomieści w sobie każdą, każdego i każde, ale samo nigdzie nie znajdzie przez to schronienia, jest zbyt napęczniałe, aby gdziekolwiek się zmieścić.
Sensów tyle, że aż za dużo. Przygniata mnie ilość decyzji, które jest mi dane podejmować w ciągu jednego dnia - odrywają mnie od rzeczywistości wszelkie teoretyczne wizje ciągów przyczynowo-skutkowych mojego żywota. Wyniszcza mnie pojęcie czasu, generalnie wszystek pojęć. Kulturowo narzucona ciasnota jaźni - ot co! I nic poza tym!
Tracę ochotę na hedonizmy świata. Będę żył póki nie uleci ze mnie cały dym, póki nie wypali się wnętrze do cna.

...a liście zaczynają myśleć przyziemnie.

so sad evening

Momentami mam ochotę bezapelacyjnie się pożegnać.

light

Jest światełko! Tylko czy ja na pewno chcę zmierzać w jego kierunku? Tak miło spędzam chwile z dala od świata (oczywiście dzieli mnie od niego jedynie bariera mentalna). Oderwałem się nie tylko od Ciała, ale i od własnych Myśli, które teraz traktuję jak małe, kapryśnie dzieci. Światełko to, jest jedyną z tych odpowiednich Myśli, to byłby taki powrót do siebie, ale w dobrym, zdrowym stylu. Ale ja nie chcę kurcze wracać! Osiągnąłem kolejny poziom w dystansowaniu się i nie mam zamiary zaprzepaścić szansy na nieprzejmowanie się kolejną zmorą (którą stały się niestety, powodujące stany depresyjne, Myśli).

Wszystko się ułoży, wszystko - czyli nic, bo właściwie nic układać się nie musi. Ja się ułożę tak, aby wszystko (czyli nic) mnie nie bolało. (A jednak podwójne zaprzeczenie przydaje się w języku.)

Jak Wy nie znosicie ludzi bez problemów!

mad

Tracę kontakt z rzeczywistością. Jednak nie wyleczyłem się właściwie, nie wiedziałem, że ta choroba będzie przewlekła. Jestem zmęczony ciągłymi jej nawrotami. Chcę zamknąć się. Uciec w odosobnione miejsce, zupełnie sam. Nie wiem, co jest prawdą, co kłamstwem. Nie wiem, co faktem, a co domysłem. Pogubiłem się w sobie. Mam ochotę zamknąć oczy na okres dłuższy niż sześć godzin snu. Zamknąć oczy i poukładać te rozsypane klocki. Nie wiem czego chcieć, czego nie chcieć. Aaaaa!

Nigdy nie lubiłem sprzątać po innych.

suprised

Jestem zaskoczony! Pytam się "Co się dzieję z moją ukochaną czwórką?". Chyba nawet starsze klasy przyznają, że takiej dziczyzny jeszcze nie było, takiego chamstwa i rozgrymaszenia.
Szczerze to bardzo bym chciał napisać coś więcej niż kilka zdań o powrocie do LO IV. Niestety, Waafel czuje, że to jest moment, w którym powinien zacząć się uczyć. Matura! Jeśli chcę być dorosły to dorośle należy też funkcjonować. Nie spodziewajcie się więc późnonocnych, głębokich przemyśleń, bo zapewne zamiast tego będę przepisywał notatki z polskiego bądź z biologii (w końcu zacząłem serio myśleć o psychologii).

Odpoczniecie sobie miśki.
Niech spełnią się Wasze zamierzenia na rok szkolny 2010/2011.
Skupmy się na pracy.

thanks E. S.

- Nie dziś! Dziś nic nie napiszę! Mój mózg dorównuje stagnacją memu ciału. Sflaczały (fu! co za ohydne słowo!) wsłuchuje się w tą samą melodię, tą która nie da mu dziś więcej inspiracji. Nie będzie bez potrzeby pobudzał impulsami mięsni prawej ręki. Broń Boże! Jeszcze się zmęczy i rozboli, a przecież tego byśmy nie chcieli.
- My?
- Tak właśnie, MY.
- Ale, że jak? Przecież siedzisz tu sam, a tym bardziej nie widzę, abyś musiał dzielić z kimś mięśnie dłoni, czy w ogóle jakiekolwiek części ciała.
- Jestem Ja- ciało i bodziec oddziałujący na otoczenie i Ja- jego widz, reżyser i scenarzysta.
- Nie rozumiem.
- Sądzę, że na tym polega świadome istnienie, na umiejętności rozdzielenia tego, co poza mną i tego, co we mnie; a wnikliwiej na to, co poza mną oddziałuje na to, co we mnie i na to, co we mnie oddziałuje na to, co poza mną.
Takie dwie istoty - mogę ci je przedstawić. Ten oto, z którym rozmawiasz, ten który otwiera usta i wydaje z siebie dźwięki to Pozamną, a ten który zastanawia się jak odpowiadać na twoje pytania, konstruuje wypowiedzi, to Wemnie. Jednakże zauważ, że nie poznasz nigdy Wemnia osobiście, będzie jak znajomy znajomego, znajomego będącego w tym wypadku Pozamniem.
Pozamną jest nieświadomie strażnikiem tego więźnia - Wemania, a Wemnie jest (również nieświadomie) strażnikiem Pozamnia. Obydwaj zniewoleni, czują się niewyobrażanie wolni.
- Dalej nie rozumiem.
- Powiem ci, że ja w końcu tak.

(Dziękuję Ci E. Stachuro i przepraszam.)

trouble

Problem. Problemy. Masz jakiś problem?! On/ona ma problemy. Problemy rodzinne. Problemy finansowe. Psychiczne. Intymne. Publiczne. Społeczne. Gospodarcze.
Czy problem zawsze jest problemem? Lubimy oceniać kto "ma gorzej", a kto "lepiej", zapominając często o obiektywizmie. Bądź obiektywny! A ja pytam jak? Jak mam być obiektywny? Nie da się. Nie jestem Bogiem (chociaż nawet on tak przez nas uczłowieczony, nie wydaje się takowym być). Jak byśmy się nie starali obiektywni nigdy nie będziemy. Nigdy nie poznamy myśli, pełnego obrazu psychicznego delikwenta/ki z problemami. Dla mnie problemem jest... no właśnie... chyba uodporniłem się na tworzenie wokół siebie otoczki problematyczności. Ale pomimo tego staram się jednak być obiektywny i rozumieć Was, gdy narzekacie na swoje nędzne losy, nie widząc, że sami na takie się skazujecie.
Aby być obiektywnym trzeba odnaleźć centrum. Centrum wszystkiego i wszystkich. Umiejscowić swój umysł w tym punkcie X wydarzeń, a także wniknąć do umysłów jego wszystkich uczestników. Wszystkiego, wszystkich - czyli niczego i nikogo.
Nie znajdziemy obiektywizmu w rzeczywistości, tak więc nie oczekujmy od świata sprawiedliwości.

move on!

Skłamałbym pisząc, że nie tęsknię - pomimo głęboko zakorzenionej obojętności pozostawiłem sobie tych kilka uczuć, na które jestem w stanie sobie pozwolić. Zadowala mnie fakt, że niekoniecznie za Tobą tęsknie, ani nawet za wspólnymi czynnościami. To, że byłem zupełnym samoukiem tworząc swój sposób na życie, nie czyni ze mnie hipokryty nawet w obliczu tak nowych, minionych wydarzeń. Ani razu nie straciłem równowagi myślenia mimo, że tak zawzięcie próbowałem.
Jak zawsze odbiegłem od tematu. Za czym więc tęsknię? Za moim utraconym stanem ducha (oczywiście odpowiadają mi owe nowo nabyte doświadczenia - co by się nie działo - zawsze skupiam się na dobrych aspektach losu). Tęsknie za ekscytacją, tym jak łatwo dałem się pochłonąć innej osobie (muszę przyznać, że niestety innej niż... ja), za tym chwilowym ogłupieniem. Czułem, że będzie się działo tyle nowych rzeczy, a tymczasem brutalnie wróciłem do starej, opartej na rozsądku rzeczywistości (ze skromnym bagażem kilku nowych doświadczeń, rzecz jasna).
Tak jakbym dostał pianino po pięciu latach nauki gry wyłącznie w teorii, a po chwili ktoś mi je zabrał, nim zdążyłem odegrać wszystkie poznane utwory.
Po co to piszę? Czemu wracam myślami do przeszłości? Ot tak! Żeby powspominać. Zawsze lubiłem oglądać stare zdjęcia. I tak jak tęskno mi do tych wydarzeń z fotografii, tak przyznaję, że jednak trochę... trochę marznę bez Ciebie.

they

Trzecia w nocy, a ona wciąż zastanawia się czy może wtulić się w jego ciepłe ciało. Trzecia w nocy, a on biernie czeka, aż to zrobi. Trzecia w nocy - a oboje nie zdają sobie sprawy, z tego jak idiotyczne jest udawanie przed sobą snu. Wieczna rywalizacja! A przegranym okaże się ta osoba, która da po sobie poznać, że prócz namiętnego pożądania potrzebuje tej krzty ludzkiej czułości - dowodu na to, że jeszcze nie wszystko uległo zezwierzęceniu. Obydwoje doskonale wyczuwali swoje nierówne oddechy zdradzające stan czuwania. W końcu! Ruszył się, niby przez sen, z udawanym niedbalstwem zarzucił rękę w okolice jej dobrze zarysowanej talii. Wiedział, że uwielbia ten rodzaj bliskości. Teraz ona! Jej kolej. Tak jakby odganiała zmory senne, odepchnęła się nogami od materaca wtulając plecy w jego pierś. Udało się, nikt nie przegrał, nikt nie wygrał. Mistrzowski remis, obie strony zadowolone. Chociaż właściwie nie wiadomo, czy o zadowoleniu wolno mówić w sytuacji takiego nieszczęścia. Nie dobrze, gdy spotykają się dwa podobne charaktery - on wbrew pozorom, pełen męskości; ona ociekająca kobiecością. Prawdopodobne uwolnienie pokładów tęsknot i czułości w nich tkwiących byłoby jak przelewanie wody do kwasu; a chyba wszyscy wiemy (bądź powinniśmy wiedzieć), że to niemały i bolesny w skutkach błąd.
Jednak, z drugiej strony, cały ten melodramatyzm w jakiś sposób ich podniecał, ten rzekomy brak oczywistości relacji między nimi. Wspólne, naprzemienne zadawanie sobie ciosów. Poprzestawanie na doraźnych kontaktach fizycznych (zazwyczaj w akompaniamencie alkoholowego załamania rzeczywistości). Wszystko w imię gry i siły, której żadne z nich za nic nie było w stanie poświęcić.
Ona leżała, on prawdopodobnie mogąc w końcu kogoś czuć pod ręką był w stanie usnąć, co zapewne zrobił sądząc po cichych pomrukach (bo dla niej były to tylko właśnie pomruki). Powoli, klatka po klatce, oddech po oddechu, pocałunek po pocałunku, pchnięcie po pchnięciu, liżąc każdą sekundę przeprowadzała staranną retrospekcję niedawnego, minionego uniesienia. Silna za dnia, uwielbiała poczuć się słaba nocą. To chyba jedyna z tęsknot, którą mogła przy nim należycie zaspokoić. Umiał znakomicie wcielić się w postać troglodyty i z pogardą wykorzystać jej ciało, zależnie od jego upodobania.
Byliby zapewne skazani na porażkę, gdyby nie immunitet młodości, pozwalający uczyć się na błędach. Mają przecież tyle czasu na dalsze poznawanie tajników kochania. Nauczą się czułości, mówienia "Kocham Cię.". Przekonają się jeszcze, że szczęściem może być szczęście drugiej osoby. Dowiedzą, że nie wszystko kręci się wokół cielesności i wielu niedojrzałych pojęć, tak wciąż dla nich istotnych. Jeszcze chwila - kilka lekcji, może semestr, a cała zabawa im się znudzi. Przestaną powoli się spalać, postanowią zbudować Coś. Można stwierdzić, że fundamenty zostały już wylane, a przecież nie warto sprawiać, aby tyle wspólnych przeżyć poszło na marne. Tym bardziej w chwili, gdy są tak bliscy samotności.

ona

Delikatnie, jakby nieśmiało, otworzyła lewą powiekę, a zaraz po niej prawą. Z ulgą stwierdziła, że leży w swoim pokoju, w swoim łóżku, na dodatek w miarę dobrze pachnącej, czarnej pościeli. Przewróciła niezgrabnie ciało z boku na plecy. Sufit był biały, jak zawsze, jednak dziś wydał się okrutnie lodowaty; wyraźnie przecież czuła chłód. Miała ochotę kupić puszkę farby, w którymś z ciepłych odcieni i uprzyjemnić sobie poranne przebudzenia. A gdyby ją tak zmiażdżył i samoistnie rozlał na siebie jej czerwoną (tak, to z pewnością najcieplejszy - wręcz gorący - kolor) krew. Zaoszczędziłaby na tych wszystkich, cholernie teraz drogich pigmentach i nie musiałaby się wysilać. Ha! Wysiłek?! Nie jest w stanie zwlec się z łóżka, a co dopiero pochwycić wałek (ręce przecież tak bolą, gdy trzyma się je długo nad głową). Po dłuższym namyśle uznała więc, że lodowata biel może zostać. Przewróciła swoje zmiętolone (zapewne po wczorajszych doznaniach) ciało na brzuch, wciskając głowę w czarną poduszkę. "Kurwa mać! Znikąd pomocy! Jak nie Arktyka na suficie, to czarna dupa na pościeli... właśnie! Czarna dupa." przypomniała sobie dla kogo wczoraj tak chętnie rozłożyła się wraz ze swymi wspaniałościami ciała na materacu. Tak, ten Afroamerykanin, którego poznała wczoraj w... no nie istotne gdzie, z pewnością był przyczyną ociężałości jej kończyn. Mimowolnie sięgnęła ręką po zegarek, aby upewnić się, że może ponownie powiedzieć sobie "dobranoc", pomimo smug słońca przeciskających się przez szpary w spuszczonych roletach.
- Dobranoc.

Ja

Ja? A kto to taki ten cały Ja? Most na rzece życia? Trzcina targana przez wiatr? Czy może mniej poetycko, imię i nazwisko? Kim jestem? Czy tym, czym chcę być? A może tym, czym zostałem stworzony? Jestem budowniczym swojego losu? Czy może los moim rzeźbiarzem? A skoro już jestem sobie oto Ja, to czego taki Ja może chcieć? Przecież ma swoje potrzeby? Potrzeby z reguły zaspokajam, nawet te czysto hedonistyczne, te puste, które pozostawione same sobie nie zagrażałyby jestestwu mojego Ja. Jednak Ja chce i Ja dostaje to, co tylko dostać może. Czy Ja rozumie? Czy jest wolne? Czy rozumienie swojego zniewolenia sprawia, że może być bardziej wolny od tych, którzy nie rozumieją? Czy wolno mi uważać, że rozumiem coś tak nieskończonego? Czy wolno mi wywyższać swoje Ja nad inne? Co mi właściwie wolno?...

... to przez Ciebie rozbolała mnie dziś głowa i przez Ciebie mogę dziś jedynie pytać Edwardzie Stachuro.

i just don't get it

Nie rozumiem tego kraju. Może nie tyle, co kraju, a ludzi w nim żyjących. Rok temu miałem okazję przeżyć dwa wspaniałe tygodnie w Szkocji. Dwa tygodnie, które zupełnie odcięły mnie od zaściankowego, polskiego myślenia i pozwoliły zasmakować pojęcia "emigracja". Tylko w Polsce ludzie tak nachalnie wciskają nos w nie swoje sprawy. Tylko w Polsce ludzie mierzą się w publicznych miejscach tak zawistnymi spojrzeniami. Tylko w Polsce nie ma tolerancji. W sumie to nawet tolerancji jako takiej nam nie trzeba. Trzeba nam pewnego rodzaju ślepoty społecznej, takiej która wyłącza to połączenie oczy-mózg, gdy spoglądamy na swoich rodaków. Ślepotę tą posiadają kraje zachodnie - tam ludzie potrafią skupić się na sobie, swoim życiu, swojej pieprzonej aurze i nie wciskają się na nikogo z buciorami. Skąd wynika nasze wspólne, wrodzone wrogie nastawienie do wszystkiego i wszystkich? Z kompleksów? Nie wiem, czy to przypadkiem nie jest zbyt błahe wytłumaczenie.

Proszę Was! Skupcie się na sobie. Uśmiechajcie się do obcych! Nie skupiajcie się na innych! To Wasze życie, Wasza chwila i tylko to powinno się dla Was liczyć, a nie jak ktoś wygląda, zachowuje się i z kim chodzi za rękę. Nie powtarzajmy błędów naszych rodziców. Poszerzajmy horyzonty. Skoro tak uwielbiamy kulturę zachodnią, to też zachowujmy odpowiednio do jej restrykcji. Uwierzcie mi, tak będzie lepiej.

A ja Polskę niezmiennie niestety kocham i wciąż ślepo w nią wierzę.
Tak cudnie jest nic nie wiedzieć. Tak wspaniale nawet nie domyślać się, tego co mnie czeka. Czerpać radość ze zmienności ludzkich. Słyszeć, że jest się tępym, a wiedzieć, że jest odwrotnie. Rok szkolny 2010/2011 zaczyna się wręcz zajebiście. Ehe! Tak właśnie! Nie mogę się doczekać tych wszystkich szykujących się konfrontacji. Tych intryg i wielu innych równie zajmujących akcji.  Po prostu chcę już słyszeć pierwszy dzwonek, chcę spalić pierwszego papierosa za sklepem, na ściance, bądź na ścieżce. Chcę przejąć inicjatywę. Dzięki Annie O. czuję, że dam radę, czuję że jestem w stanie rozpocząć coś nowego, tudzież zabawnego. Wszystkiego się dowiecie 1 września.

xoxo pierdoły! Laffam wasze najebanie w góffkach?

i remember

Przypominam sobie jak wyglądało moje życie trzy tygodnie temu. Zastanawiam się tylko, czy teraz będzie gorzej. Byłem dzieckiem, które wyczekuje momentu, aż otworzy olbrzymie, czerwone pudełko pod choinką. A teraz okazało się, że jest puste. Głowa do góry! To nie ostatnia paczka pod świerkiem! Jednak paraliżuje mnie strach, że wszystkie prezenty okażą się fałszywe (jak te w hipermarketach), a Wigilia się skończy.

Kto do kurwy robi takie prezenty?!

i love ya, i love ya, i love ya - i don't

it was surely a tough week boy

Wiele nowych i trudnych wydarzeń spotkało mnie w tym tygodniu. Wypisałbym wszystkie powody ciężkości tych siedmiu dni, ale wiem, czym to grozi, a nie specjalnie mam zamiar narażać się na Wasz ostracyzm. Niespecjalnie też czuję potrzebę robienia z swojego umysłu burdelu. Jakoś tak uwolniłem się od potrzeby udowadniania wszystkim naokoło kim jestem (w przeciwieństwie do innych - zaskakujących mnie coraz bardziej - osób). Tak właśnie, zmieniłem się i chyba nikt, kto mnie obserwował przez ostatnie sto sześćdziesiąt osiem godzin nie zaprzeczy, że Dominik wywrócił trochę swoje życie do góry nogami. A gdy coś się wywraca powstaje chaos. Cóż, może i Grecy się nie mylą, może mitologia nie kłamie i z tej próżni pierwotnej stworzę swój nowy, lepszy (no może chociaż ciekawszy) świat. Wish me luck!

Teraz zostaje mi urzeczywistniać mój plan. Tłamsić wyrzuty sumienia, nie zapominając jednak o prawdzie. Hmmm, zaczynam pisać ogólnikowo, a to najwyższy znak, że czas kończyć - rozdmuchać czarne worki na śmieci, zaopatrzyć się w odświeżacze powietrza, a potem naprawić skutki zaniedbania swojej twarzy.

Ejmen!

universe

Zakrzywiam rzeczywistość po raz piąty. "Dziś tak dobrze mi z tobą, ale jutro nie wiem". Nie mam pomysłu na więcej, znów jest (ku mojemu zaskoczeniu) zbyt cudownie.
Nie mieszaj! Chyba, że chcesz wpaść do kotła.

i just... wanna cry... wanna smile... and i don't know why.

Nie umiem nienawidzić, nie znam wszystkich negatywnych aspektów znajomości z różnego rodzaju personami. Jestem dobry, chce być dobry i chyba bardzo mi to wychodzi. Niestety jesteście tak skrzywieni przez otaczające Was realia, że jeszcze nikt w należyty sposób nie był w stanie tego docenić. Nikt nie był w stanie polubić, zafascynować się tym, na co czekam. Ale wciąż, nie potrafię stękać, dalej życie jest nieznośnie cudowne i ciekawe. Moje szczęście ma w dupie, to że chcę być załamany i nieszczęśliwy. Już dawno straciłem możności użalania się nad sobą. Już dawno powinienem kogoś mieć.
Pierdolcie się, rzygam Wami, jesteście banalni, oklepani, podobni, tak mało różnorodni. Tacy ślepi, tacy próżni, głusi. Kocham Was.

shame on you!

Przez Twoje nazwanie wszystkiego po imieniu czuję się jak... szmata?

home sweet home!

Wróciłem szybciej niż myślałem, że wrócę.Choć chwila podróżnika była krótsza (miałem wrócić w czwartek) to jednak czuję zadowolenie.

Z taką przyjemnością siedział tyłem do kierunku jazdy i wpatrywał się w uciekający krajobraz. Zastanawiał się czy przypadkiem nie lubi tak żyć, czy sposób w jaki podziwiał drzewa i trawy nie zdradza jego sposobu na życie. Uśmiechał się delikatnie na myśl, że nawet tak błaha czynność może tyle o nim mówić. Nigdy w sumie nie lubił wyczekiwać, woli bezpretensjonalnie przyjmować to, co przyniesie jutro, a wieczorami zawsze, obowiązkowo rozpamiętuje dzień i wyciąga z niego, wszystko co nowe, wspaniałe, świeże. Sekundy poświęca na zapominanie, żadnej z nich nie traci na bezcelowe rozpatrzenia spraw, na które nie ma już żadnego wpływu.

Chyba powinienem polubić samotne podróże PKP.

Mam nadzieję, że Wam się układa, bo mi w sumie, jak nigdy!

touch

Wspólny oddech, dotyk, uścisk. Nierozrywalne złączenie ust. Zapach. Akceptacja. Zbyt długo było mi tego brak, abym teraz miał przepraszać, za to jak bardzo to lubię i jak bardzo wciąż jest mi potrzebne.

Wyjeżdżam jutro do Kołobrzegu na weekend, a następnie do Międzywodzia na trzy, bądź cztery dni. Ma być zaskakująco, przyjemnie, a także choć raz eterycznie. Potrzebuje teraz spokoju, wyciszenia, skupienia na sobie, na prawie nowej osobie, którą się przypadkowo stałem.

Przypadki rządzą życiem, a kto włada nimi? We'll never know.
Jak dotąd te moje jeszcze mnie nie zawiodły.

Żegnam na prawie tydzień. Trzymajcie się ciepło.

emmm... what?

Sram w gacie na myśl, jak długo będę czekał. Boję się, że moje ja skupi się na tak negatywnej tęsknocie. Kiedy ja chcę czerpać! Chwytać dzień, dać upust całej reszcie tych pozytywnych emocji.
Obym nie przelał ich zbyt wiele, oby kilka zostało i obym Cię jeszcze zobaczył.

Tak jak pisałem - otępiałem,
Wszystko co mogłem - napisałem.

where am I?

Nigdy w życiu nie czułem się tak słaby. Nie czułem się tak psychicznie obnażony, głównie sam przed sobą. Nigdy nie dawałem aż tak nieść się emocjom, nigdy aż tak nie otępiałem.
Wiedziałem kiedyś, co mam robić, wiedziałem, jak się zachować, wiedziałem, co mówię i myślę. Teraz nie wiem, jak mam rozmawiać sam ze sobą. Myśli, które dotąd były zgodnym rodzeństwem, właśnie toczą bój o władzę i to w momencie, gdy najeżdża na nie nieprzyjaciel, silny w armię tylu czynników zewnętrznych.
Jednak król wciąż żyje i przygląda się z uciechą, jak jego państwo obraca się w ruinę, tak jakby chciał bawić się w Boga i budować miasta, wsie na nowo. Wciąż silnie dzierży wszystkie insygnia władzy. Nie zmienia się w nim nic, prócz tego, co rejestrują jego oczy.

Przyglądam się tym wojnom, bitwom, najazdom z ogromnym zaciekawieniem. Daję porywać się na krótkie chwile odmiennym myślom, bardziej, bądź mniej zgubnym, bo wydaje się takim być cały ich ogół, jeśli żadna nie opiera się na rozsądku.

Mój świat od dawna nie dążył tak zgrabnie do pełności, a moje ja stoi dziś nagie i cieszy się, że prawie nikt na nie nie patrzy.

turn me well

'Get to me and turn me well, I'm a tired soul.'

Dawno, dawno temu, na uboczu Wielkiego Lasu (może i Stumilowego, ale *huj wie) żyła sobie wilczyca zwana Lupą wraz ze swymi dwoma szczeniętami - Remusem i Romulusem. Pewnego dnia mama wilczyca dostała telegram, iż jej matka (mieszkająca po drugiej stronie Stumilowego, bądź - *huj wie - Wielkiego Lasu) jest ciężko chora na anoreksję (nie zjadła żadnej babci, ani Czerwonego Napletka od 40 dni). Jako, że Lupa miała zawsze ręce pełne roboty (pomimo tego, że była wilczycą, to miała ręce) - brudna nora sama się w końcu nie zasra - kazała Remusowi i Romulusowi iść do lasu, znaleźć jednego z mnóstwa Czerwonych Napletków błąkających się po lesie, upolować i donieść (nienadgryzionego!) do babci wilczycy. Gdy bracia niezdarnie wygrzebywali się z (jak już wspomniałem - osranej) nory, Lupa zakrzyknęła za nimi:
-Tylko mi *urwa Rzymu nie zakładajcie, bo za*ebię!

Ruszyli, szli i szli i szli i szli i szli i szli i gdy tylko znudziło mi się pisanie "szli i..." usłyszeli okrutny jazgot jakiegoś Napleta. Remus od razu rozpoczął szaleńczy cwał, a za nim galopował Romulus.
- Jeeeeeestem Czerwooony *hujek, grzeeeeeeeje mnie moooocno wujek; kaaaaaaazał mi szuuuukać wilka i rzuuuuuucić mu kiiiijka... - śpiewał sobie nieświadomy zagrożenia Naplet ocierając się plecami o drzewa.

Dobra, nie chce mi się pisać dialogów. To miała być bajka ekspresowa, a nie "Baśnie 1000 i jednej nocy".

Remus i Romulus zaczaili się w drzewach, ale Naplet i tak ich wywęszył (bo jak tu nie poczuć, dwóch wilków z osranej nory).
- Ohohoho! Coś mi się wydaje, że za drzewami stoi Romus, a Romulus właśnie wpieprza obok trawę! Ohohohoho, coś mi się wydaje, że powinienem uciekać! Ohohohoho, coś mi się wydaje, że nie mogę, gdyż jestem tylko Czerwonym Napletem i nie mam nóżek! Ohohoho... - denerwował wilczych braci i czytelników Naplet.
Tak więc, skoro Naplet nie miał nóżek, przyszli założyciele Rzymu zagryźli go szybko na śmierć (a motylki szczęśliwie wyjęły stopery z uszu... pomimo, że ich nie mają.... ale to jest *urwa bajka!)......


Nie chce mi się już. Nie wierzę w to co piszę. To wynik mojej irytacji. Durne, głupie, tępe, nikomu niepotrzebne, ale ja przynajmniej potłukę palcami w klawiaturę.

(A morał bajki jest taki, że Czerwone Naplety, to tępaki.)

A Ty idź spać gówniarzu i nie zawracaj mi dupy opowiadaniem bajek na dobranoc!

it's just not right

Myślał sobie, że może kochać stare i nowe, myślał też, że w tym wszystkim pokocha siebie. Przed chwilą zrozumiał, jak bardzo się pomylił. Na głos wypowiedział swoje bóle. Skrytykował, wychwalił, tym razem wszystko na odwrót. Zatęsknił za mgłami przeszłości. Utwierdził się w miłości do tego, co nie oczywiste, do tych niekoniecznie jaskrawych barw. Poczuł tęsknotę do skromności, tajemnic, niejasności. Wciąż walczy, bije. Popkultura kontra wszystko wcześniej. Golizna, wyziewy seksualności, próżność; walczy ze skrytością, skromnością i spokojem. Edith Piaf próbuje zadźgać wszelkie Aguilera'y, Beetroots'y, i całe mnóstwo innych. Nie wie komu pomóc, nie wie kto ma rację i nie wie czy wiedzieć cokolwiek chce.

Ten ktoś to ja.

Dziś Was wszystkich nienawidzę. Narzekacie na fałszywych ludzi, a są oni wytworem tylko i wyłącznie Waszym.

To przez Ciebie te myśli. Czuj się winny, albo wyróżniony... sam już nie wiem.

la vie en rose

Siedział w jednej ze swych wyśnionych francuskich kawiarni. Tuż przy oknie, tak aby nawet czytając uwielbioną, przez jego skromną osobę, powieść, mógł widzieć kątem oka, czy nadchodzi ona.
Brud, kurz, opryskliwy barman i kelner w jednej osobie, obdrapane ściany i te krzywe meble barwy mocnej kawy, a kawa była... co tu dużo gadać.. co najmniej nieznośna, równie jak tani tytoń, z którego wciąż nieumiejętnie kręcił krótkie papierosy.
Wydawać by się mogło, że to najgorsza z kawiarni w całym Paryżu, że samo jej istnienie powinno być głęboką bruzdą na honorze francuzów. Jednak ten wyśniony lokal nie należał do koszmarów. Był tam przecież on - gramofon, a w nim ona - Edith Piaf z pieśnią "La Vie En Rose". I druga "ona", ta na którą czekał właśnie tu, w tym okropnym miejscu, ale wybranym przez nią. Tu i tylko tu mieli się spotkać. Czekał sącząc brązową lurę, a dymem wymuszał cierpliwość.
Sekunda za sekundą, minuta za minutą, godzina za godziną, dzień po dniu, tygodnie, miesiące, lata...
Nigdy nie przyszła. Edith nie przestała śpiewać, a on... nigdy nie wyszedł; póki nie odszedł.

"Lepiej patrzeć mi będzie na nią oczyma zakochanego, bo może oczom moim własnym ukazałaby się inną, niż ją teraz widzę, a po cóż psuć sobie piękny obraz?"

"[...] niech sobie słońce, księżyc i gwiazdy robią co chcą, nie wiem, czy dzień jasny, czy noc na ziemi, a świat cały znikł z mej świadomości."

"[...] czyż może być urojeniem to, co nam daje zadowolenie?"


Tak wiele dobrego mnie spotyka, że obawiam się dnia, gdy znów zaznam przykrości.

zakochania ciąg dalszy

Nie zamierzam zawsze pisać na temat, gdyż nie zawsze odgórnie narzucony temat jest w stanie udźwignąć ciężki bagaż niezmiernie istotnych wartości. I temat sam w sobie nie jest temu winien, bo winowajców jest kilku - to wszystkie okoliczności pisania - czas, miejsce, stan ducha, które skutecznie odciągają myśl hen daleko poza elektrycznego pastucha ustalonych reguł. Tak więc ja dziś skaczę wysoko i daleko od niego - przykładem, tak sądzę, fikcyjnego Wertera (mojego uwielbionego brata, a może nawet niedoścignionego kochanka). Tchórzliwie uniknę wszelkich tematów i - o dziwo! - zarazem jak największy tyran zmuszę jeden z nich do posłuszeństwa. Trącając złośliwie jeden wątek, uszczypnę drugi.
Wbiję paznokcie w każde słowo, zdanie, które przelewam na zlecenie... o nie! Pod dyktando okoliczności?! Rzeczywiście! Zaszła pomyłka (tak trudno napisać bolesne "mylę się"). Nie mi tu być ustawodawcą, wykonawcą i sędzią w jednej osobie. Niestety, przyznaję... one rządzą. Jednak! Jasny promyk wolności nie niknie! Władza jest jedna, a nieskończoność tematów walczy o uwagę, tysięcy wylewnych umysłów.

A sensu nie ma w tym wcale, ni za grosz rozumu, byle-bale bajanie, czcze pisanie.

"Nie wiem, co mogę mieć w sobie pociągającego dla tych ludzi, wielu z nich mnie lubi, kupią się wokoło mnie, a kiedy zdarza się, że drogi nasze niewielką tylko przestrzeń razem biegną, przykro mi się robi."

"Poza tym natknąłem się na kilku dziwaków, w których wszystko mnie razi, a najnieznośniejszymi są mi objawy ich przyjaźni."

"[...] w chwilach kiedy uczuwam zamęt w głowie, wonczas chaos myśli łagodzi widok takiego oto stworzenia, trwającego w szczęsnym spokoju, obracającego się w ciasnym kręgu bytowania swego, istoty żyjącej z dnia na dzień, która patrząc jak liście spadają, myśli tylko o tym jednym, że zima nadchodzi."

coś świeżego

Wraz z początkiem końca, czyli pierwszym dniem sierpnia, nareszcie zabrałem się za wakacyjne lektury klasy humanistycznej i przyznaję, że choć z przeogromnym bagażem lenistwa na plecach odczytywałem pierwsze słowa "Cierpień młodego Wertera", to nie śmiem tego teraz żałować.

Czytając listy owego Wertera momentami ogarnia mnie pyszałkowata wściekłość - czyż nie jest własnością złodzieja ręka, która tak nagie czyni moje myśli i uczucia? Przypominam sobie wtedy, że przecież to ja nieświadomie ćwiczę kunszt kieszonkowca - pośrednio czerpiąc inspiracje i przekonania zawarte w spuściźnie przodków. Jedno jest pewne! Świadomie chcę kraść styl i powabną, graniczącą z poezją, formę, w którą przelewać będę swe niemądre (niezmiennie jednak lubiane) rozmyślania.

"[...] zwracano mi już uwagę, że moje rozumowanie graniczy często z czczym gadulstwem."

some words for you... but maybe for someone else

Tu, tego dnia, miesiąca i roku.

Ty!

Piszę list do Ciebie, a może do zupełnie kogoś innego. Chcę Ci wyznać, że bardzo się boję tego, czego od Ciebie oczekuję, tego co zdaje się być oczywiste i ma się ziścić niebawem.
Boję się, bo coś w duszy krzyczy, że to niewłaściwe, niezgodne z moimi wcześniejszymi słowami - widzę w sobie hipokrytę. Same nieprawidłowości.
Boję się, że to, co ma nieść tylko jednorazowe doświadczenie, stanie się moją codziennością. Jesteś w stanie - przynajmniej tak sądzę - zarazić mnie sobą i ta choroba mnie tak zatrważa. Nie wiem, czy będzie można ją uleczyć. Nie wiem nawet jakich farmaceutyków miałbym użyć. Nie wiem też, czy jestem w stanie przeistoczyć się w pełnoetatowego szczura doświadczalnego.
Ale cóż! Jakby to powiedziała moja babcia: "Wszystko wyjdzie w praniu!".

Bez niczego i nic

Dominik

zabaweczki for adults

Kurewsko mi. Zło rządzi TYMI myślami. Zniesmaczę Cię, wypełnię twe oczy i grymas obrzydzeniem. Kolorowy paw wyleci z Twych ust, zapaskudzę Ci sobą mózg.
Przyzwyczaisz się. Obrzydzenie, strach i inne zmory, to nie choroba lokomocyjna, czy AIDS - wyleczę.

Ymmm. Jeśli terapia szokowa Pana nie zadowala, proponuję zakrapiać co wieczór oczy mieszaniną wszystkich płynów fizjologicznych. Czyje będą, to bez znaczenia.

Co gwarantuje taka terapia?
Niekończącą się przyjemność wynikającą z braku granic i obycia z cielesnością, nie tylko własną.

słowa się sypią, czyli zabawki w proszku

Świat oszalał! Zdebilał, zidiociał, zdurniał, zwariował. S-Fix-ował. Z wielkiego urwiska marketingowców osypuje się na nas kolosalny masyw proszków na wszystko i do wszystkiego. Proszki, dzięki którym z niczego powstaje coś. To przecież one są bohaterami dnia codziennego. Wzmocnią rano odporność, posilą podczas lunchu, zrobią obiad, upieką ciasto, wyczyszczą dywan, wypiorą ubrania, ukoją nerwy pod wieczór, bądź zupełnie oderwą nas od rzeczywistości. Kultura instant rośnie w siłę, zachodzi od tyłu i bezboleśnie wciąga, buduje swoją armię fanatyków skracania oczekiwania. Oto idą bataliony pokrzykując "Natychmiast! Teraz! Już! Ile jeszcze?!"
Czy to nasz życiowy rozgardiasz, cały ten pośpiech napędza rynek produktów instant?
Czy może to proszki zmuszają do przyjmowania ich ideologii?

Uczą nas wytyczania sobie określonych celów i brutalnie przekonują, że bez ich osiągnięcia nie poznamy nigdy szczęścia. Stąd cały ten maraton. Maraton do kariery, dużego domu, samochodu, rodziny. Biegniemy pełni obaw, gdyż doskonale wiemy, że mamy tylko jedną, jedyną szansę - życie. Tacy zestresowani, zdenerwowani, kąsamy innych maratończyków, rzucamy kamieniami w tych na czele.
STOP! Zatrzymaj się. Oczyść swój móżdżek ze wszystkich dogmatów, którymi naszprycowali Cię rodzice, media, kościół, kultura. Odpocznij, spocznij, wypocznij. Spacerując podziwiaj widoki, popatrz co się dzieje wokół Ciebie, zamiast wypatrywać mety... bo koniec będzie ten sam. Umierajmy zadowoleni, bez skracania czasu.

Jeśli na pośpiech Go marnujesz
Jeśli się nie zatrzymujesz -
- Pożałujesz.

słowa jak gluty się ciągnące

Pierdolę wstępy. Kolejny już dzień szukam namiastki myśli, inspiracji, czegoś świeższego niż cała moja lista tematów, o których mogę pisać bez końca. Pierdolę wstępy więc. Nie będę siedział i grzebiąc w nosie szukał patetycznych słów. Będę pisał nawet sam nie wiedząc o czym.

Wstaję o trzynastej. Lenię się do szesnastej. Ogarniam się do osiemnastej. Wychodzę o dziewiętnastej. Wracam o dwudziestej drugiej. Robię NIC do trzeciej, w międzyczasie zasypiam.
Codziennie to samo. Codziennie.
Czuję się ogłupiony, wyssany, płytki, bez życia. Wybaczcie mi tego posta. Wstydzę się go, bo to istne NIC, to samo które robię do trzeciej, to samo, które mogłoby być tytułem jednego z rozdziałów mojej biografii.

Nie chcę tak dłużej.

sugestia lepsza niż kazanie ?/.

Kiedyś, gdy coś przeskrobałem, mama głośno powtarzała "Zastanów się nad tym, a jak już będziesz wiedział, co źle zrobiłeś, to przyjdź i przeproś."'. Jednak nie zastanawiałem się prawidłowo. Szukałem jedynie w pamięci czynności, która ją tak zdenerwowała i ze skruszoną miną odklepywałem formułkę "Przepraszam za to, że...".
Nie powinniśmy pozwalać, aby dzieci zastanawiały się same, by zgrabnie omijały myślenie i żyły bezproblemowo, jakby nigdy nic złego się nie wydarzyło. Uciekanie przed konsekwencjami czynów i brak wyczucia drugiej istoty, nie są renomą godnego człowieka, a jednak długi czas tak właśnie funkcjonowałem. Dumnie zwykłem wtedy mawiać, iż doceniam swój egoizm. Jednakże, na moje szczęście, pojawił się czynnik (pewien mądry pan), dzięki któremu zacząłem myśleć bardziej, pomimo faktu, iż wcześniej przekonany byłem, że bardziej się już nie da. Ten mądry pan jednym zdaniem - sugestią, sprawił, że zadufany w sobie egoista stał się (przynajmniej w części) altruistą.
"A czy przypadkiem nie przeceniasz swojego egoizmu."
Tak, tsunami myśli w ciągu tygodnia przewaliło się przez mój umysł, abym wreszcie mógł wyciągnąć z tego tak błaho brzmiący wniosek, iż nie tylko zaspokajanie swoich potrzeb może przynieść korzyści, a umilanie życia innym nie tylko jest profitem dla nich, ale także dla mnie.


Sugestia w tym wypadku jest przysłowiową wędką, a kazanie rybą (w dodatku odgrzewaną przez pokolenia).
Jednak zbyt odbiegłem od pierwszego zamysłu na ów post, chociaż z drugie strony to zamysł ten, w świetle tego co napisałem powyżej, byłby rybą. Daję więc wędkę:


1. Warto nienawidzić?
2. Skąd w ludziach (może nawet i we mnie) potrzeba odczuwania nienawiści?
3. Czy nie ma lepszych uczuć, na których mógłbym\mogłabym się skupić?
4. Co jest matką nienawiści - osoba, którą nią darzę, czy mój własny umysł?
5. Czemu obwiniam drugą osobę, za to, w jaki sposób ją odbieram?\
6. Skoro źle ją znoszę, po co o niej myśleć?


Przede wszystkim myślcie o sobie (i nie piszę o byciu egoistą\ką) potem o innych.

zabawki zakazane

Chociaż podejmuję (bądź tylko staram się podejmować) głębokie tematy, to jednak przyznam się - jestem płytki. Jestem próżnym, zarozumiałym, narcyzem. Uwielbiam lustra, szyby samochodowe, nie pogardzę też tymi wstawowymi; potrafię poprawiać włosy patrząc na to, jaki rzucają cień na chodnik. Uff! Nie było tak trudno. W takim razie lecę dalej. Zarozumiały, bo szczęśliwy. Doszedłem do swojego szczęścia sam. Po omacku odkryłem, że świat mi go nie da i równie ślepo szukałem go w sobie. Nie było nikogo kto by mi doradził. Sam się uleczyłem z bycia ofiarą. Znalazłem swoją, osobistą mieszankę pigułek na szczęście. Próżny, chociaż wolę to nazywać poczuciem estetyki, wielbieniem piękna. Niestety, nie lubię ludzi brzydkich. Nie chodzi oczywiście tylko i wyłącznie o wygląd zewnętrzny, ale jest on dla mnie bardzo istotny. Po prostu osoby nieurodziwe są zupełnie inne - mam tu na myśli zakompleksienie, oczywiście nie wszystkie i takie chętnie, czasem nawet z dozą entuzjazmu, znoszę.
W sumie to ogrom powszechnie nielubianych cech zaczął się u mnie uwidaczniać i właściwie nie wiem, co z tym zrobić. Staram się nikogo nie krzywdzić. Omijam nie pasujące do mojej wizji świata osoby. Selekcja jest zła czy dobra? Może jestem niesprawiedliwy? Czy dobrze robię starając się uszczęśliwiać tylko wybrane osoby? Czy może tak naprawdę (i też najlepiej) nie uszczęśliwiać nikogo? Skąd w ogóle taka chęć do rozsiewania szczęścia? Skąd tyle zapału, skoro plony nigdy nie bywają zbyt urodzajne? Wszystko to rodzi się z dwóch skrajności, które ściśle się wiążą - egoizm i altruizm. Czy altruista nie jest pomocny ze swojego egoizmu? Czy nie czuje się lepiej, gdy wie, że ktoś dużo mu zawdzięcza? Ja otwarcie się przyznaję - mój altruizm jest owocem egoizmu, a nawoziłem go właśnie narcyzmem, próżnością i zarozumialstwem.

Powtarzam:
Naprawę świata zacznijmy od siebie, potem zapewne okaże się, że ten świat wcale nie potrzebuje mechanika.

żale i inne śmieci do wyrzucenia

Nienawidzę tych dni, kiedy mam ochotę Was wszystkich pozabijać. Wsadzić do jabłka żyletkę i uprzejmie Was nim poczęstować, przerywając Wasze niekończące się kłapanie dziobami. Wszystko jest "zajebiste", bądź "chujowe" - oto dwa najpowszechniejsze przymiotniki XXI wieku. Dodajmy do tego "złote myśli" typu "Chuj wie.", "Jebie mnie to.".
Wszystko to takie nudne, nieciekawe. Sytuacje może inne, różne, a w rzeczywistości wszystkie te same, tyle że z inną obsadą. B-O-R-I-N-G!

A odwagi to chyba mi brak. Jak pisałem kiedyś, w zamierzchłej już dla mnie przeszłości, polubiłem bycie spontanicznym. Jednak chyba źle używam to słowo, bo to nie jest tak, że robię to co mi się żywnie podoba w danej chwili - ja pozwalam światu robić ze mną, co chce.

Mam dość! Nie chcę co noc zasypiać z pluszową małpką! To nie zdrowe, wprowadzające mnie w nostalgiczne stany. Chcę ŻYWĄ, z krwi i kości (najlepiej myślącą) istotę. Czy te wymogi są zbyt wygórowane? Nie wydaje mi się. Biorąc jednak pod uwagę fakt, iż jeszcze nikt ich nie spełnił - martwi mnie nieurodzajność roczników między 1991, a 1995.

regret or not to regret

Często czegoś żałujecie? Ja prawie nigdy. Dobrze to tak, czy źle? Każda gafa, każde faux pas jest dla mnie wartościową nauczką. Przez to, ilość durnych wybryków, które zdarza mi się popełniać, daleko wykracza poza normę. Biją się dwie myśli. Z jednej strony moje uwarunkowanie do świata, a z drugiej ludzkie wyrzuty sumienia i obawa przed konsekwencjami nieprzemyślanych czynów.
Jednak nic nie da to roztrząsanie tego tematu. Ja dalej będę lubował się we wszelkich spontanicznych działaniach i śmiał z ludzi, którzy byli ich świadkami, uczestnikami. Jedno jest pewne - ofiary przeproszę. Teraz dobrze? Czy tak jest sprawiedliwie?


Wynik wyborów nie ucieszył mnie, pomimo, że taka reakcja wydawałaby się najodpowiedniejszą. W mojej głowie zrodziły się pewnie obawy. Z jednej strony cudownie, że rządzić będzie liberalna partia. Świetnie, że prawdopodobnie zmiany będą coraz powszechniejsze. A jednak. To coś nowego. Jak będzie wyglądać Polska pod dyktandem jednej partii? Obyśmy nie żałowali i nie tęsknili za starymi czasami. Oby nigdy nie były okrzyknięte mianem "tych dobrych".


Lubisz na górze? Na dole? Ja jestem bardzo elastyczny jeśli o to chodzi. Mogę ustalać reguły, a jeśli coś dla mnie znaczysz, to chętnie podporządkuję się Twoim. Dziś, w pewnych kwestiach, coraz mniej potrzebna jest wiedza praktyczna. Tyle poradników, programów mówi nam jak robić to. Jak robić żeby było dobrze Tobie i mi.
Poza tym, to jest coś,... co trzeba mieć we krwi. Rodzimy się z umiejętnością odgrywania ról i wielu ma okazję się nią popisać tylko w jednym miejscu,... a raczej podczas jednej czynności, bo miejsce znajdzie się wszędzie.
Lubię to i owo. Jest jedno "ale"! Tam, jestem altruistą.

I'm trying not to be a bitch. Ooops! Well, I've probably need to try a little bit harder