Zgryz Stefana

Stefan wiedział, że w ten koniec wpisany jest początek nowej ery. Wiedział, to też jego pies - Zgryz. Czuł dobrze emocje swojego pana i wiedział jak pachnie człowiek, któremu zdechła suka. Leżał i wpatrywał się w swojego człowieka, który od pół godziny chował twarz za roztrzęsionymi dłońmi. Wraz z nadejściem spacerującego słońca, które równomiernie zakradało się do mokrego, czarnego nosa, aby spiec go trochę pomimo drewnianych żaluzji, Zgryz poderwał się na cztery łapy ze swojej tradycyjnej pozycji sfinksa. Przeciągnął się zawadiacko wystawiając zad ponad głowę, żywiołowo kichnął wzburzając obłoczki kurzu, które równie złośliwie, co słońce, traktowały narząd węchu kudłatego poczciwca. Stefan wiąż milczał i ani myślał wyglądać zza klatki z palców. Zgryz żachnął się na tyle, na ile jego psia natura mu to umożliwiała. W efekcie jęknął na pana z dezaprobatą. Wypróbował jeszcze, z góry skazane na porażkę, stukanie dawno nie regulowanymi pazurami po parkiecie. Nic. Rozejrzał się czujnie po pokoju szukając ostatniej deski ratunku, którą była krwiście czerwona piłeczka odbijająca się tak samo wysoko jak te żółte - tenisowe. Zaczął plądrować zakamarki salonu i jadalni, aby wreszcie trafić węszącym pyskiem pod blat kuchenny. Oto i jest! Znalazła się. Szybko i zgrabnie wygrzebał ją swoją chudą łapą spod starej kremowej szafki, pochwycił w białe kły i radośnie podbiegł do sofy, obecnie opanowanej przez wciąż nieobecnego duchem Stefana. Rozluźnił szczęki trzymając je najwyżej ponad poziomem podłogi jak tylko mógł. Piłeczka jak kauczuk odbijała się coraz dalej od Zgryza, aby wreszcie nachalnie pacnąć nagą stopę bezczelnego człowieka. Cały proces został zwieńczony donośnym mlaśnięciem długiego, różowego jęzora.
Stefan otworzył oczy i spojrzał z rozbawieniem przez smukłe palce na zaniepokojonego Zgryza, po czym roześmiał się donośnie.

A Zgryzowi nie zostało już nic więcej, jak tylko entuzjastyczne machanie ogonem.

Jeszcze czasem, jeszcze wciąż

Wiesz... myślę o Tobie od czasu do czasu. Patrzę na Twoje poczynania, na brak oznak mówiących o istnieniu jakichkolwiek uczuć w Twoim sercu, czy refleksji w umyśle. Widzę Cię na wiele sposobów. Czasami Cię bestialsko torturuję, czasem chłodno dyskutuję i wypluwam Ci w twarz wszystko to co we mnie zepsułeś. Innym razem obejmuję Cię jak starego przyjaciela i zalewam moim sposobem na życie, który może pozwoli Ci być szczęśliwym i wygrzebie z wszechobecnego bagna, z tej znieczulicy. Są też jednak żałosne momenty, w których garnę się do Ciebie i skarżę na Twoje bezduszne zachowanie, tak jakby ono było osobnym bytem.
Dlaczego tak często włączam adekwatne do tamtej chwili piosenki?
One przypominają mi jeden wieczór, środek nocy właściwie. Moment bliskości, białą zimę za oknem, nie wiem czy autentyczne - ciepło Twoich oczu, lampki na zużytej już choince i gęste, pachnące smugi dymu, wśród których mój umysł urodził myśl, iż jestem w stanie kochać człowieka. Hasło wzniosłe - monumentalne słowa "kochać" i "człowiek" sprawiają, iż czynność ta równa jest budowie piramidy. Stąd też nauka, że za łatwo mi to przyszło i jest tym bardziej niemożliwe, gdy człowiek okazuje się być potworem, a właściwie to tylko oślizgłą poczwarą, bo i potwór brzmi, jak na taki brak klasy, zbyt wytwornie.

Hedonia... kurwa!

Spłycam życie i o dziwo, aby to zrobić wystarczyło wyzbyć się stałej możliwości korzystania z sieci. Nie odświeżam już co minut pięć wszystkich możliwych kont na portalach społecznościowych. Nie widzę swojego bloga i nie mogę przypominać sobie starych postów. Trzymam moje banialuki z dala od mojej pustej teraz głowy... i niszczę się, ale na pewno nie tak jak wtedy, gdy pozwalałem sobie na myśli.

Bawmy się! Celebrujmy każdą sekundę życia! Kochajmy się! [w systemie dolby surround]

Wartość materii

Miliony poprzeplatanych ze sobą samo- i spółgłosek. Setki tysięcy wyrazów, dziesiątki tysięcy trafnych zdań, a między nimi tysiące idiotycznych frazesów. Setki wersów, dziesiątki stron. Jedna świadomość, jeden mózg połączony z jednym ciałem żyjącym w rytmie jednego serca. Wszystko to wciąż skąpane w powoli parującej kropli goryczy.
Ja też patrzę, ale prócz tego krzyczę.
Artykułuję głoski, wyrazy, zdania, frazesy. Deklamuję wersy i strony - cały naród mojego bytu.
Lubię pisać, nie lubię bytować w chwilach, gdy powinienem być. Jestem gdy piszę - gdy ożywiam dłoń tym, co we mnie jest, a nie bywa. Jestem daleko w głębi - pomiędzy tym, co ma we mnie najwięcej życia. Skoro ciało obumiera, to żaden jego ruch nie urodzi czynu - nowego bytu. Wraz z ostatnim zdaniem, słowem, sylabą, literą - umrę, robiąc z kropki miejsce mojego spoczynku, bądź pochód pogrzebowy z trzykropka. Zastygnę w oczekiwaniu na zmartwychwstanie - na kontynuację, kolejny autokomentarz - określenie wszelkich wartości ostatnio napotkanej i wprowadzonej w ruch materii.
Tak jak ciało potrzebuje powietrza, wody, jedzenia, tak mój umysł niknie bez werbalizacji. Brak ten to ta kropla goryczy sprawiająca, że jedyne żyjące zawsze i bez wyjątku Coś we mnie, po raz pierwszy usypia, ucieka i jak ciało wraz z wiekiem, marnieje.
Pół-człowiek, pół-dusza. Trochę tego i tamtego. Wypośrodkowanie - złoty środek, okazuje się być środkiem kupy gnoju. Rzucam się, próbuję wydostać, ale gdy tylko mi się uda, znów ktoś mnie wpycha z powrotem mówiąc, że zwyczajnie capię.
Sam ze sobą, rozżalony i kpiący; rozmarzony i bez nadziei.

I blame...

Pozwalam słońcu uzupełnić deficyt ciepła i tylko do niego potrafię się szczerze uśmiechać. Po ostatnich wydarzeniach obrosłem pancerzem. Nic nie dobije się do kiełkującej we mnie kpiny. Osiągnąłem kolejny poziom dystansu. Wszystko stało się komedią.
Może dobrze. Może nie. Chciałem dobrze, teraz o to nie dbam. W jakiś sposób ulecę jeszcze wyżej.
Nowy świat. Hedonia.


Zaliczę fizykę.

Dream

Śniła mi się krucha, słodka blondyneczka. Błędny rycerz przebił ją długą, czerwoną kopią. Wcale nie krzyczała. Patrzyła tylko jak jej, zbryzgana krwią, kremowa sukienka wściekle falowała w rytm galopu i zastanawiała się, gdzie tym razem ją poniesie, gdzie rycerz strąci jej ciało z kopii, gdzie znów uleczy ranę, aby ponownie zostać porwaną. Były w tym śnie też wiatraki. Ciężkie i drewniane, obracały się leniwie na przekór, wdzierającej się w moje oczy i wymuszającej łzy, wichurze. Pewnie uchroniłby głupiutką blondyneczkę, gdyby błędny rycerz był Don Kichotem i przyjęły jego agresję na siebie. Ale to był rycerz z rodzaju tych, którzy polują właśnie na kruche, słodkie blondyneczki. Wolałbym ujrzeć obłąkanego Don Kichota, niż tego idiotę, który nie wie, że gdy przebija kruchą, słodką blondyneczkę, ona nie krzyczy i patrzy tylko jak jej, zbryzgana krwią, kremowa sukienka wściekle faluje w rytm galopu i zastanawia się, gdzie tym razem ją poniesie, gdzie strąci ją z kopii i gdzie uleczy ranę. Jaka jest więc krucha, słodka blondyneczka? Gdzie się podział Don Kichot? Czemu wiatraki mają ludzkie twarze? Kim jest błędny rycerz? I czemu wiatr wysusza mi gałki oczne?