Ten rodzaj ciepła

Miłość to uczucie dość przereklamowane w naszych czasach. "Zakochaj się w Tili Tequili" i inne badziewia tego typu rodem z kanałów Mtv podobnych zakrzywiają pojęcie miłości robiąc z niej kolejne źródło pieniędzy. Przecież czym by się zajmowali adwokaci rozwodowi, czy psychologowie gdybyśmy wiedzieli czym jest miłość. Ile ludzi straciłoby pracę, gdyby okazało się, że ona nie jest wcale taka trudna?!
A dla mnie właśnie trudna nie jest. Pisałem kiedyś, że miłość jest wszędzie, ale to jest rodzaj miłości... codziennej, takie minimum jakie powinniśmy odczuwać budząc się rano. Co innego gdy pojawia się czynnik, przy którym jesteśmy jak baterie ładowane właśnie miłością. Są takie osoby, które sprawiają, że czas przy nich za szybko płynie, a gdy odchodzą, jak na złość, staje w miejscu, zupełnie jakby wiedział, że czekamy na następne spotkanie.
Dla mnie takimi osobami są ludzie, którzy potrafią wnieść w rzeczywistość trochę piękna, prawdy i inspiracji. Gdy przemawia przez nich Twórca, czy Stwórca (nie, nie jestem katolikiem). Gdy czuć od kogoś niebanalność (chociaż z reguły to trudno ich odnaleźć w tłumie tych niebanalnych na siłę).
Moja miłość bardzo różni się od popkulturowego uzależnienia od drugiej istoty. Ja zwyczajnie cieszę się, że są tacy ludzie - prawdziwi i czuję o ile świat byłby uboższy bez nich. Moja miłość nie wychodzi ze mnie, ona od świata przeze mnie przechodzi, a ja mogę tylko nadać jej kierunek. Jednak jej światło jeszcze nigdy nie padło na jedną istotę - nie jestem egoistą - zbyt dużo miłości czuję w powietrzu, aby obdarować nią tylko jedno życie.
Miłość to coś, co wyzwala w nas bezinteresowną dobroć - czułość i troskę. W końcu, miłość to nie szybsze bicie serca, motyle w brzuchu i tym podobne. Miłość to myśl, że cokolwiek się zdarzy, osoba z którą obcuje będzie zawsze obecna we mnie, osoba której wartości nie zapomina się po jednej kłótni.

Pomyślcie, czemu wszyscy tak bardzo chcą abyśmy wierzyli, że miłość jest czymś nie do ogarnięcia umysłem?

Wierzę w racjonalną miłość, wynikającą z jasnego myślenia.
A cała reszta pseudo poetyckich bredni, to zwykły zwierzęcy pociąg seksualny.

Error popkultury

Popkultura to dosyć świeże osiągnięcie ludzkości, gdyż opiera się na wynalazkach powstałych głównie podczas trwania dwóch wojen światowych i w latach po nich następujących. Radio Guglielmo’a Marconiego, telewizor Borysa Rosinga i (na dzień dzisiejszy prawdopodobnie najistotniejszy) internet Tima Berners-Lee’a oraz Roberta Cailliau’a w zastraszającym tempie wkradły się w miliardy żyć ziemskich i stały się bezpośrednią przyczyną szerzenia się globalizacji. Ludzie na własnej skórze mogli poczuć ogrom świata, co też chyżo czyniąc, zapoczątkowali multum przemian: politycznych, społecznych, kulturowych, a najważniejszą z nich była ta w sposobie myślenia. Wcześniej, żyjąc w swoich (w większym, bądź mniejszym stopniu odizolowanych) społecznościach, wiedząc rzecz jasna o istnieniu innych kontynentów, ludzie żyli lokalnie, to jest – tu i teraz. Nie mając możliwości natychmiastowego (i taniego!) połączenia z resztą osobników gatunku ludzkiego, poprzestawali na spokojnym, tradycyjnym sposobie życia sprawdzonym przez pokolenia. Nadejście popkultury możemy, więc zdefiniować jako rzecz niezbędną do dalszego rozwoju człowieka, który znając na wylot to, co mu bliskie, winien szukać nowych doświadczeń eksploatując coraz to dalsze zakamarki świata. Nic chyba nie jesteśmy w stanie zarzucić „raczkującej” wtedy kulturze masowej, która w istocie przyczyniała się do zbawiennej dla ludzi wymianie wiedzy, kultury, przekonań, kończąc na tradycjach. Ekspansja horyzontów ludzkiego umysłu nasilona przez masy nieznanych mu dotąd informacji, była czynnikiem niezbędnym do silnej fali przemian w sposobie pojmowania świata. Wyraźne znaki istnienia rzeczy i spraw dalszych, niż ziemia rodzinna szarego człowieka, fakt, iż miał stokroć większą paletę wyborów i decyzji, stał się motorem do kolejnych, rewolucyjnych wynalazków, które w zaledwie kilka dekad diametralnie wpłynęły i odcisnęły na nas piętno – którego dziś – prawie nie sposób się pozbyć.
Idee zawsze z początku są pełne wzniosłości, przez co szybko zdobywają lojalnych zwolenników, dużo później jednak następuje ich weryfikacja, czyli oddzielenie prawdy - piękna od obłudy, z których się składają, odnalezienie błędów merytorycznych popełnionych przez ich głosicieli. Problem popkultury polega właśnie na tym, iż jej głosicielem może być każdy. Mężczyzna, kobieta, osoba młoda, stara, ma prawo propagować i reprezentować sobą kogo i co tylko chce, tak więc o ile bez problemu odizolujemy prawdę - piękno marksizmu od komunistycznego błędu Lenina, czy Stalina, to nie jesteśmy w stanie jednoznacznie przedstawić tych dwóch składowych idei kulutry masowej, gdyż jest ona zbyt różnorodna, powszechna – tworzona przez miliony (a dobrze wiemy, że tam gdzie odpowiedzialność zbiorowa, tam brak odpowiedzialności). Zdaję sobie sprawę z tego, iż starając się wytknąć popkluturze ten właśnie błąd, jej zwolennicy zaleją mnie potokiem argumentów, które z racji ustroju (też w jakiś sposób narzuconego globalnie, jako ten najlepszy), będę musiał uszanować, a smutną prawdą jest, iż smakoszy globalizmu jest jeszcze dużo więcej niż ascetycznych antyglobalistów.
Wspomniana „raczkująca” popkultura to właśnie czysta, nienaganna, wschodząca idea, nieskalana jeszcze, zdolną do błędów, naturą człowieka. Obecną popkulturę określiłbym jako zbuntowanego nastolatka, który będąc grzecznym dzieckiem, robi obrót o stoosiemdziesiąt stopni i smakuje, czego wcześniej mu zabraniano. Zanim kultura masowa wstała na nogi, a później przemieniła się w nastolatka (ten okrez przypisywałbym na lata od zakończenia II wojny światowej do końca XX wieku) musiała ukończyć chwalebne dzieło przywracania wolności narodom bloku wschodniego (jako częściowy antyglobalista skupiam się na jednym, rodzimym kontynencie). Niestety, gdy straciła bagaż walki o wolność, która w istocie była skrzydłami umożliwiającmymi błyskawiczne rozprzestrzenienie się na każdym skrawku ziemi, weszła w fazę leniwego, nieidealnego młodzieńca. Co mam na myśli? Wcześniej klutura masowa wybitności udzielała osobom w istocie na ten zaszczyt zasługującym – rzezczywiście wybitnym, prawdziwym artystom, czy humanitarnym naukowcom. Obecnie sławny/a i popularny/a (możnaby nawet dopisać „Proszę skreślić błędne”, aby zwrócić uwagę, iż naprawdę może to być każdy/a) jest ten/ta, który/a może się chociażby poszczycić swoim zewnętrznym pięknem, zasobnym portfelem, ilością osób, które akurat o nim/niej zawzięcie dyskutują, kończąc na wysokiej liczbie w liczniku odtworzeń filmu na YouTube, w kórym jest głównym/ną bohaterem/ką. Dziwnym zbiegiem okoliczności doprowadziliśmy do zbiorowej dewaluacji wartości. Zawinił człowiek i kapitalizm.
Zrobiłem jakiś czas temu małe doświadczenie – na środku kartki pisałem „szczęście” i prosiłem ludzi o skojarzenia z nim związane, było ich wiele, m.in. miłość, przyjaźń, zdrowie, rodzina, spełnienie ambicji, szacunek, pieniądze (o dziwo na szarym końcu). Następnie wszystkie te słowa połączyłem prostymi ze szczęściem i zadałem podchwytliwe pytanie, o kierunek strzałek, które mam dorysować – czy mają iść od szczęścia, czy do szczęścia. Nie był dla mnie zaskoczeniem fakt, iż większość przepytywanych uznało, że wszystko to daje nam szczęście i do niego również kazali skierować strzałki.
Dzięki temu małemu badaniu, uświadomiłem sobie jak wielu ludzi tkwi w błędzie popkultury. Zdominowani przez kapitalizm uważają, że „kupią” swoje szczęście. Miłość, przyjaźń, zdrowie, rodzina, spełnienie ambicji, szacunek i peniądze szczęścia nie dają. Jeśli ktoś twierdzi, że będzie szczęśliwy, jeśli będzie miał kogo kochać, tym samym stwierdza fakt, iż w chwili, gdy w pobliżu nie ma takiej osoby jest nieszczęśliwy. Taka osoba uzależnia swoje zadowolenie z życia od czynnika zewnętrznego, którym w tym wypadku jest drugi człowiek. Prawdą natomiast jest to, iż nad światem nie jesteśmy w stanie zapanować, a więc budowanie na nim swojego szczęścia, to jak budowanie domu na bagnie – chwilę postoi, z czasem zniknie.
To jest właśnie błąd popkultury – przekonanie, iż za wszystko musimy płacić, a także skazane z góry na porażkę naginanie świata do swoich potrzeb, czyli nieustające naprawianie wszechrzeczy naokoło, rodziny, przyjaźni, miłości, stanu majątkowego, wierząc, że dopiero wysprzątanie tego pozornego bałaganu wokół pozwoli nam nabyć szczęście. Rzecz w tym, że to my powinniśmy być elastyczni, bo jedyne terytorium, w którym możemy dzierżyć pełnię władzy jest nasz umysł i wyłącznie od nas zależy jak odbieramy bodźce z zewnątrz, niezapominając też o dokładnej ich selekcji. Sami w naszych głowach, już od najmłodszych lat życia, stawiamy przeszkody na drodze do odnalezienia szczęścia i szukamy go wszędzie wokół, a rzadko w sobie. Ono jest w nas i od nas zależne. Wracając do miłości, osoba szczęśliwa po pierwsze jej nie szuka, ma w sobie (tak dziś ludziom obcy) spokój o przyszłość i czując się dobrze w swoim ciele ma świadomość, iż jest godna miłości (i nie potrzebuje być o tym przez kogokolwiek zapewniana) – jeśli wie, że jest „do kochania” tak samo też odbiorą ją ludzie, więc prędzej, czy później jej droga skrzyżuje się z inną. Sprawa ambicji wygląda następująco – jeśli wierzymy, że szczęście osiągniemy dopiero, gdy spełnimy się zawodowo – skończymy studia na jednej z najlepszych uczelni, a później będziemy czerpać zadowolenie z cudownej pracy – również popełniamy błąd. Czy naprawdę dobrze jest żyć ze świadomością, iż jeśli czegoś w życiu nie osiągnę, to nie będę mógł być szczęśliwy? Czy nie lepiej bez stresu, ze spokojem, zadowoleniem i poczuciem spełnienia wynikającego już z samej szansy istnienia danej od losu, odhaczać na liście pod tytułem „Życie” cele, które stawiamy sobie tylko w zamyśle empirystycznym, aby rzeczywiście żyć? Żyć, a nie gonić za życiem.
Miałem ostatnio okazję przeczytać wywiad z Ruutem Veenhovenem, który jak głosił „Newsweek” jest holednerskim badaczem szczęścia. Przyznam, że z niecierpliwością wertowałem strony szukając tej odpowiedniej. Miałem nadzieję, iż nie jestem odosobniony w sposobie odbierania rzeczywistości, jednak zawiodłem się. Właściwie to też nie mogłem się wiele spodziewać po tekście, którego tytuł pyta: „Gdzie szukać szczęścia?”. W wywiadzie typowe socjologiczne brednie ukazujące jedynie jak bardzo wierzymy w dobre posady, nowe samochody, swoich partnerów życiowych. Udało mi się jednak odnaleźć fragmet, który w jakiś stopniu dotyka podjętego przeze mnie tematu – pozwolę sobie go przytoczyć: „Wszystkie badania dowodzą, że przedstawiciele wolnych zawodów są szczęśliwsi od śmieciarzy. Tyle że pojawia się problem, który jest nawiększą bolączką. Nie wiemy, czy to wolny zawód daje szczęście, czy raczej szęśliwi ludzie wybierają wolne zawody.”. Osobiście skłaniam się do trugiej tezy, bo z autopsji wiem jakie pokłady wolności daje odnalezienie szczęścia i naturalną rzeczą wydaje się, że osoba, która nie stawia sobie barier duchowych, nie będzie ich tworzyła również na drodze do kariery zawodowej. Zauważmy, że osoby szczęśliwe wierzą – gdy nieszczęśliwe same wiążą sobie ręce, brakiem poczucia własnej wartości, tym samym tracą nadzieję na powodzenie wszelkich podjętych przez nich działań.
Istotna jest siła z jaką brak szczęścia łączy się z konsumpcjonizmem napędzającym kulturę masową. To właśnie ludzie nieszczęśliwi wiecznie czegoś potrzebują, a te potrzeby sprytnie kreują specjaliści od marketingu. Na rynek nieprzerwanie trafiają nowości, bez których, jak się okazuje, nie sposób dalej żyć, bo przecież czym byłaby zupa bez „Ziarenek Smaku”, jak mogliśmy przeżyć lata bez telewizorów LCD, nie mówiąc już, o zgrozo, o braku pasty Colgate bez niebieskich granulek czyszczących wszelkie zakamarki jamy ustnej lepiej niż inne (tańsze!) pasty. Mogąc pozwolić sobie na droższe w utrzymaniu mieszkanie, samochód, markowe ubrania, kończąc na degustowaniu jogurtów z prawdziwymi owocami, czujemy się lepiej, osiągamy zadowolenie, kótre ze szczęściem mylimy. Nie wspomnę, że dobra materialne często leczą nasze kompleksy, pozornie stawiając nas wyżej nad przeciętymi zjadaczami chleba.
Istnieje takie państwo, jak Bhutan – malutka monarchia wciśnięta między Indie, a Chiny, w której z rozkazu króla rozwój państwa jest mierzony współczynnikiem szczęścia, a nie tradycyjnym PKB. Zgodnie z tymi wytycznymi w kraju zakazano reklam, toreb plastikowych, na ulicach nie ma świateł zarządzających ruchem. Według Bhutańczyków recepta na szczęście jest prosta: „Wystarczy nie mieć zbyt wielkich nadziei, a szczęście przyjdzie samo.” i „Trzeba też co dzień myśleć o śmierci przez co najmniej pięć minut.”. Pierwsze zalecenie mówi właśnie o przeszkodach, które sami sobie stawiamy zakopując szczęście, które według drugiego cytatu powinno wynikać z samej świadomości istnienia.
Kto, bądź co jest największym wrogiem? Z kim walczyć? Głównie z samym sobą. Należy wyzbyć się kapitalistycznego mechanizmu, według którego nic nie mamy i sądzimy, że na wszystko trzeba sobie zasłużyć. Sama kultura nie jest tu winowajczynią, bo to nie ona nauczyła nas mody na bogacenie się – na zdobywanie, ona tylko dba, abyśmy dalej w tym trwali. Żyjemy w wiecznej pogoni, w kulturze instant, w której na nic się nie czeka, a cierpliwość to cecha wymierająca. Nie dziwię się więc, że tak mało ciepła i troski dajemy sami sobie, że nie potrafimy mówić sami do siebie, przez co zaniedbujemy swój wewnątrzosobowy rozwój – w sprawach ducha zbyt często zadowalamy się oklepanymi i odgrzewanymi przez pokolenia myślami, których nie próbujemy przetestować – sprawdzić czy, aby na pewno do nas pasują. Tym samym, po bezmyślnym przyjęciu ich jako swoje, nieświadomie stawiamy się w na równi z innymi i tak jak wszyscy inni, rozpaczliwie chcąc się wyróżnić, dążymy do orginalności. Jednak i na nią popkultura ma swój patent. Subkultury są na to najlepszym dowodem – tworzone jako coś przeciwstawnego, szybko trafiły na linie produkcyjne i zostały rozreklamowane stając się modą – przelotną inspiracją w dobie globalizacji.
Życzyłbym sobie, aby te słowa były początkiem drogi do myślenia, refleksji, samoświadomości, wolności ducha – do szczęścia w pełnym tego słowa znaczeniu, a nie jedynie ulotnych hedonizmów.

bored people do things





Freedom

Wystarczy dezaktywować (bo nie usunąć) konto na facebook'u, a szybko przekonacie się ile osób naprawdę się Wami interesuje. Jednakże ostrzegam! Może być to niemiłe doświadczenie, bo jednak prawda potrafi zaboleć.
Czuję wolność odkąd nie śledzę uważnie nowości dodawanych na tablicę przez wszystkich znajomych i pseudo-znajomych. Lepiej się istnieje bez nieustannego klikania "Lubię to", bez tego parcia na bycie zauważonym. Bez potrzeby tworzenia wymyślnych komentarzy pod nowymi zdjęciami z imprez, bez oczekiwania na reakcje innych.
Dlaczego tak desperacko potrzebujemy kontaktu? Bo to już nie chodzi o samą rozmowę, czy jakąkolwiek interakcję. Po prostu czujemy się lepiej widząc ile osób jest dostępnych. Są pod ręką, dla nas, połączeni z nami. Ta zależność silnie wpływa na autonomię jednostki.

Człowiek nie jest w stanie żyć globalnie. Nie da się rozciągnąć jednej skóry na całą kulę ziemską. Skupiając się na otoczeniu łatwiej żyć przyziemnie, a przez to chyba pełniej i spokojniej.

Spokój jest dla mnie jedną z najwyższych wartości. Mówią, że tylko on nas może uratować.

Esej

Przede mną wyzwanie - esej. Boję się, bo wiem jak bardzo uciekam od wszelkich tematów, nawet tych wymyślonych przez siebie. Postarałem się nie ograniczać sobie pola manewru i nadając bardzo ogólnikowy tytuł zacząłem pisać. Skromnie chcę Was prosić o krytykę - o odpowiedź na pytania: Czy temat wart jest trzech stron A4? Czy sposób w jaki zaczynam nie podrażni tak delikatnej rozprawy?
Oto i wstęp:

Sztuka początkiem bytu

Bóg stworzył wszechświat w sześć dni. Jak malarz przygotował płótno, nałożył pierwsze barwy, a później niczym prawdziwy impresjonista wystukał pędzlem byty ożywione, tym samym nadając rytm ich życiu (można więc zaryzykować stwierdzenie, że na muzyce też się znał). Zacząłem poważnie – od Boga – od tego drażliwego dziś słowa, które aktualnie potrafi zdziałać więcej złego niż dobrego. Jednak to, o czym będę pisał, nie będzie kwestią wiary, co najwyżej pewnego rodzaju estetyki. Po co więc zaczynam od Boga? A dlatego, iż był pierwszy. Nawet, jeśli go nie uznajemy, to przed wszystkim wszystkiego być musiało to nieokreślone Coś – ten stwórca dwóch atomów, które doprowadziły do Wielkiego Wybuchu, bądź jakiegokolwiek innego Dzieła, równie nieokreślonego Artysty.

Epilepsja

Brawo Dominiku! Osiągnąłeś to, do czego tak długo dążyłeś. Chciałeś wyzbyć się zgubnych emocji, stać się wyważoną osobowością. Doigrałeś się! Wyzbyłeś się wszelkich emocji. Stałeś się monotonny, beznamiętny, sztuczny, wyreżyserowany sam przez się - bezpłciowy. Oddzieliłeś zupełnie swoje zachowanie od przeżyć! Twoje Ja to teraz prosta. I nie dziw się, że choć nie czujesz ekscytacji, Twoje myśli niczym nie różnią się od tych przedwczorajszych, to całe Twoje ciało drży jakby temperatura w Twoim pokoiku spadła do dwóch stopni Celsjusza. Bo choć zabudowałeś szczelnie swoje uczucia - ciała nigdy nie zdominujesz.
Te poranki. Samotnicze rozerwanie. I choć samotność nikomu się zbyt dobrze nie kojarzy, to w jakiś sposób lubię to. Jestem wtedy taki bezcelowy, bezduszny, wyzuty, opadły. Mam ochotę beznamiętnie palić papierosa za papierosem, jakby to był jedyny sens życia.
Lubię, gdy uciekasz w Te poranki i gonisz swoje sprawy, i lubię fakt, iż ja takowych nie posiadam, a jedyne za czym gonię to powrót do rzeczywistości.

Soundtrack Tego sobotniego poranka. KLIK

Kordian, plucie i sztuka

Pierwszy raz poczułem dziś ograniczające, silne ramię edukacji. Kordian okazał się być nie taki, jak ja sobie go wyobraziłem. Ktoś inny, starszy i zupełnie niedzisiejszy zdążył przedstawić go światu w wersji własnej, rzekomo trafnej i idealnej. Zinterpretował jego monologi i nastroje nie dopuszczając do głosu innych. Idiotyzm i debilizm. Opiszmy teraz wybranego znajomego... - mało co będzie się zgadzało - wersje będą różne, mniej lub bardziej prawdziwe. Każdemu inaczej się przedstawiam, prawie dla każdego mam dopasowaną maskę, często też narzuconą mi z góry przez daną personę, która widzi mnie takim jakim chciałaby abym był. Ja patrzę na Kordiana przez pryzmat mój - mój jedyny, wyłączny, z dopiskiem "All rights reserved".
Nikt mnie nie zmusi do wspólnotowych definicji, określeń.

Zastanawiałem się... czy pisarz może osiągnąć spełnienie? Prawdziwy - nie, udawany - tak. Prawdziwy szuka całe życie sposobu na opisanie tego, co nigdy opisane nie będzie, szuka tych kilku słów, które dościgną pojęcie sensu. Musi być w jakiś sposób uduchowiony - powinien wierzyć w słowa, zaufać, że stworzą wspólnie formę, za pomocą której on sam odda sedno sensu. Głębokie słowo "sens". Udawany - ze słów tworzy nic nie znaczącą kupę, która niesie właśnie to "nic". Trudny wybór - albo spełnienie, albo prawda - piękno. Może dlatego udaję prawdziwego.

W sztuce jest zawarty rodzaj boskości, a raczej gonitwy za nią. Nie mam na myśli owego procesu tworzenia. Chodzi mi o inspirację, o nieustanne poszukiwanie nowego - bliższego temu nieokreślonemu "czemuś'. Sztuka swoimi niedopowiedzeniami szuka najwyższych odpowiedzi, bądź karci wszystko to, co odpowiada na pytania w pełni rzeczywiste - błahe.

A ja słyszę urywki sensu gdy słucham ich.

Rzęsy

Jest nijako jak nigdy. Jestem normalny, zwykły, przeciętny, słowem - nudny. Nie sądziłem, że kiedykolwiek ten stan da mi tyle zadowolenia i satysfakcji, że otworzy nową furtkę to delikatniejszego i subtelniejszego świata. Świata skrytości, cichych marzeń, nużących smutków - prerii stagnacji i spokoju.

May I meet it?
May I touch it with my eyelashes?

Morderca szczęścia

Jesteśmy niecierpliwi, lubujemy się w zdobywaniu i potrzebujemy rzeczy zupełnie niepotrzebnych.
To dobra postawa jedynie podczas zakupów w jednym z Realów.
To zło gdy chcemy tworzyć związki, to zło gdy trzeba na czymś poprzestać, gdy trzeba czerpać zadowolenie z życia, a nie z ambicji, gdy osiągając wszystko - osiągamy nic.

Otaczajmy się chwilami zamiast rozganiać je w oczekiwaniu na kolejne. Będzie cieplej - lżej.


http://www.formspring.me/waafel

Trochę o asertywności - naturalnej ciepłocie ciała

Pamiętam większość pierwszych dni w moich sześciu klasach, z którymi miałem przyjemność (bądź nieprzyjemność) spędzać od siedmiu miesięcy do dwóch lat. Bywało, że nie byłem jedyną klasową „świeżyną” bardziej lub mniej dyskretnie podglądaną przez przyszłych znajomych, jednak częściej (przez przeprowadzki) wychodziłem ze swojego zielonego spodka na nowe korytarze w najmniej oczekiwanych momentach roku szkolnego, niźli na jego początku. Niejednokrotnie słyszałem mądrość, iż jeśli coś robię to od początku do końca, a ja właśnie wbrew tym słowom po wielokroć zaczynałem od środka. Takie pojawianie się znikąd było dość uciążliwe dla mnie i zapewne dla samych, często dokładnie ustalonych, grup w klasie. Przez dziesięć lat poznawania i obserwacji zachowań ludzkich przekonałem się jak niezbędna w życiu jest asertywność.

Asertywność w moim słowniku to nic innego jak pewność siebie, wysoka samoocena (oby nie za wysoka!) i rzecz jasna umiejętność korzystania z partykuły „nie”. Nieraz spotykałem się z przerostem świadomości istotności swojego Ja, bądź z typami osób, których zachowanie przypominało służebną postawę średniowiecznych feudalnych chłopów. Ilekroć spotykałem nowe osoby zawsze znajdowałem conajmniej jedną, która należała albo do pierwszej, albo do drugiej grupy. Zaznaczam, iż ni pierwsza postawa, ni druga nie jest wskazana. W poszanowaniu dla stoickich poglądów polecam wypośrodkowanie. Mianowicie mam na myśli: znajomość siebie, swojej wartości, oszacowanie „ceny” swojego ja (no niestety, cały nasz świat kręci się wokół pieniądza), wyrobienie sobie szacunku do siebie, do swoich potrzeb, swoich zalet, ALE! także świadomość swoich wad, spraw charakteru, które warte są dopracowania, bądź całkowitej restrukturyzacji. W skrócie: aby nabyć zasłużyć na szacunek nawet najbardziej prymitywnych jednostek klasy, należy dokładnie wytyczyć im granice – dokąd możecie wytykać moje błędy, a gdzie objawia się już wasza zawiść o moje zalety i mocne strony. Stwierdzam tu, iż społeczeństwo jest „pulpą” niezbędną do poznania swojego ja. Jako istoty całkowicie zdane na swój subiektywizm moglibyśmy wierzyć, iż jesteśmy idealni (sam niejednokrotnie przeżywam wizję utopii z obywatelami identycznymi mi). Jednak mając na uwadze opinię osób z zewnątrz patrzmy na ich osobisty subiektywizm. Dobierajmy krytykę nie na podstawie, kto jest nam bliższy, a kto mniej istotny, ale kto potrafi być bardziej obiektywny (bardzo dobra cecha), a kto zwyczajnie czuje zazdrość, zawiść o umiejętności, bądź dobra materialne, których sam nie posiada.
Istotną cechą jest dystans: zarówno do ludzi, jak i do siebie samego – jesteśmy tylko ludźmi i nie wybijemy się ponad ten stan. Chociaż mam siedemnaście lat już teraz jestem w stanie wskazać osoby zupełnie niedojrzałe i te, które zbytnio przyspieszyły w owym procesie.
Największą pretensję żywię do osób narzekających, wiecznie niezadowolonych i tych niewolników społeczeństwa, to te słabe jednostki są wrogami nr jeden dla wszelkich obiboków należących do istot świadomych swej wartości – są ludzie bardzo cwani, którzy nic sobą nie reprezentując korzystają nagminnie z pracy innych.

Streszczając, nasze nastawienie do klasy powinniśmy dokładnie przemyśleć - najpierw wyszukać osoby, które są w stanie pozytywnie zmienić nasze mniemanie o sobie, a resztę ludzi podzielić na tych w ‘miarę mądrych’ i przeciętnie ‘mądrych’ – zupełnie nieistotnych dla naszego rozwoju wewnętrznego. Jednak zapamiętajcie dwie zasady – najpierw pewność siebie, potem proces niwelacji cech zbędnych, szkodliwych. Nie zapominajmy również o tym, iż człowiek istotą zmienną jest – nie przekreślajcie ludzi i koniecznie z całych sił wierzcie, że kiedyś nadejdzie moment na nich. Każdy w końcu kiedyś zrozumie. Każdy dojdzie do momentu, w którym zacznie zadawać sobie pytania, zamiast rzucać je bezmyślnie i leniwie w eter.