Daleko

- Mam problem.
- Słucham.
- Gubię ludzi.
- Gubisz ludzi?
- Tak. Zatracam gdzieś ich zainteresowanie dla mnie i moje dla nich.
- Czyli ty nie lubisz ich, a oni Ciebie?
- Nie! To nie należy wcale do kwestii lubienia, czy nie. Ja kocham ludzi...
- W czym więc problem?
- Oni chyba nie pojmują rodzaju mojej miłości, bardzo często czuję się nierozumiany.
- Naprawdę sądzisz, że jesteś taki wyjątkowy i ponadprzeciętny?
- Nie - ja taki nie jestem. Taki jest świat, który stworzyłem w swojej głowie - takie są prawa nim rządzące.
- To czemu nie wrócisz do ich świata... mówisz, że ich kochasz, to dlaczego izolujesz się - uciekasz do "swojego świata"?
- Bo w tym moim prościej jest być szczęśliwym, a przede wszystkim jest w nim o niebo więcej miłości.
- Próbowałeś wcześniej w jakiś sposób zaradzić tej sytuacji?
- Można tak powiedzieć.
- Czyli?
- Wiedząc, że mój świat nie jest w stanie wygrać z tym uniwersalnym, próbowałem zaprosić ludzi, których kocham, do mojego, ale gdy ujrzałem ich zniewolenie - ograniczenie - przynależność do rzeczy ogólnych, do hierarchii wartości, zrozumiałem, że nikt z nich nie ma ochoty ani zmieniać się, ani miejsca, w którym egzystują.
- Wybacz, ale muszę o to zapytać: czujesz się lepszy?
- Nie. Ja tylko czuję się szczęśliwy i wolny - ja to MAM, tak jak bogacz ma swoje drogocenne dobra materialne, na które inni patrzą zawistnym okiem... z tą małą różnicą, że mi nikt nie zazdrości.
- Dlaczego?
- Bo nie da się zazdrościć czegoś, czego się nigdy nie doświadczyło, chociażby w sposób sensualny, gdy nie zna się kształtu i koloru pożądanej rzeczy.
- A ty znasz kolory i kształty szczęścia i wolności?
- Znam tylko kolory, kształty, smaki i zapachy mojego szczęścia i mojej wolności w moim świecie.

Sens

Czy świat jest idealny? Mało kto zawahałby się i pokusił na entuzjastyczne przytaknięcie. Z reguły twierdzimy, iż świat jest czymś nieidealnym. Czymś co wymaga zmiany, wymaga działania. Ta myśli rodzi dynamizm, rodzi ruch. Jest matką tego, co ma być, jednak nie wiadomo, czy aby na pewno nie jedną z tych, które zatraciły gdzieś swój instynkt macierzyński. Zmiana na lepsze, nie zawsze sprzyja dobremu, które może okazać się złym i nawet złemu, które stanie się jeszcze gorsze. Wróćmy jednak do działania, które to, gdy urodzi coś lepszego traci swój cel, swoją lotność i staje się już dobrym. Poszukajmy więc głębiej i zapytajmy o pochodzenie żądzy lepszego. Dlaczego potrzebujemy "lepszości"? Kończąc na samym: dlaczego potrzebujemy?

Świat, sama natura (wyłączając z niej człowieka, który sam się z niej wyklucza) jest czymś pełnym, co zawiera w sobie początek i koniec, tworzenie i destrukcję, plusy i minusy. Świat zwierząt nie rozróżnia dobra od zła - jest bezpretensjonalnie, czyli egzystuje w tym co jest, nie stara się zmieniać czegokolwiek. A skoro wystarcza mu to, co jest, bez najmniejszej potrzeby zmieniania sposobu w jaki działa - możemy stwierdzić, iż jest dziełem pełnym, skończonym, samym przez siebie definiowanym jako dzieło idealne. Wprowadźmy teraz w ten świat człowieka - takiego, co w sposób naturalny potrzebuje. Najpierw tworzy POTRZEBNE mu prymitywne narzędzia - poznaje, iż używając ich - jest ŁATWIEJ. Bez problemu rozłupuje orzechy, buduje szałas aby schronić się przed deszczem. Jednak nie w tym rzecz, aby rozpisywać się na temat rozwoju cywilizacji. Wracając do pojęć ogólnych, zauważmy, iż to w istotę ludzką wpisany jest (pozwolę sobie użyć slangu biblijnego) "grzech pierworodny". Sądzę, iż zapomnieliśmy o drobnym szczególe - poznając wspomniane w Biblii zło, poznaliśmy także i dobro - w tym momencie rozpoczęliśmy proces podziały rzeczywistości i materii w niej się zawierającej. Pierw był to zwykły plus i minus, strona lewa i prawa, a z czasem z prostej świata, stworzyliśmy oś, zwieńczając ją strzałką - nadając jej kierunek, ustalając również pojęcie ruchu. Punkt zero, przecięliśmy okrutną bruzdą. Zatraciliśmy tym samym sens słów "tu" i "teraz". Podzieliliśmy je na tak drobne, molekularne cząstki, że zupełnie znikły z naszego pola widzenia. Obecnie przez myśl by nam nie przeszło, aby w ogóle zatrzymać się i spróbować je odnaleźć, ogarnąć umysłem. Nieskażone jaźnie zwierząt nie odmierzają czasu, nie mają świadomości, iż z punktu A przemieszczają się do punktu B. One są. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że są nawet w stopniu wyższym niż jest człowiek. One nie potrzebują rzeczy, których nie mogłaby dać im natura. Myślenie abstrakcyjne, którym tak się lubujemy, które sprawia, iż jesteśmy władcami wszechrzeczy, jest w istocie naszym przekleństwem. To ono sprawiło, iż stworzyliśmy osobny wymiar, zatraciliśmy jedność - punkt, który łączy w sobie wszystkie stworzone przez człowieka antagonizmy.
Wystraszyliśmy się złego i uciekając od niego rozpoczęliśmy gonitwę za dobrym, nie dając sobie tej chwili czasu, na przywyknięcie - na uświadomienie sobie, iż dajemy dyla przed własną wyobraźnią. Nie potrafimy wrócić do punktu wyjścia, wciąż przedłużając prostą przez tysiąclecia. Ślepo dążymy do nieskończoności, która jest czymś zupełnie niedostępnym - nieskończoność nie byłaby czymś idealnym, a więc nie leży w naturze wszechrzeczy w Wszechświecie, w który wpisany jest początek i koniec i tylko on jest zdolny do nieskończoności - jest punktem, absolutem, wszystkim i niczym, istotą i nie istotą. Zwyczajnym punktem, którego nie wolno nam wyobrażać sobie w postaci kropki - nadając mu tym samym kształt.
Przykro mi, że muszę skończyć tak banalnie, ale... Wszechświat to wszechświat, bez podziałów; ze wszystkim i bez niczego.

formspring.me

Ask me anything http://formspring.me/waafel

Feel it all around

Mmmm. Zapisuję co chwilę coś po tym "Mmmm." i usuwam, a jedyne co teraz przychodzi mi do głowy, co jest godne napisania, w pełni prawdziwe, bez badziewnego ubierania tego w wyrafinowane słówka, to fakt, iż jest cudownie.
Kocham to, co mnie otacza.

"Judyta"

Tradycyjnie odwiedziłem Teatr Współczesny (aż wstyd mi za to, iż tak dawno nie zawitałem do Teatru Polskiego). Przypadek sprawił, że pojawiłem się na prapremierze „Judyty” w reżyserii tajemniczego, urodzonego w Polsce i kontynuującego karierę w Niemczech, pana Klemma. „Judyta” to romantyczne dzieło Friedricha Hebbela, które dzięki wyśmienitej adaptacji wspomnianego wcześniej Klemma, zdało egzamin i (mam nadzieję) pozwoliło wspiąć się na wyżyny refleksji widzom obecnym na sali (należy wspomnieć, iż niektórzy zmuszeni byli oglądać spektakl na stojąco). Dlaczego uważam, że hebblowski romantyzm tak dobrze wpasował się w dzisiejsze ramy czasowe? A dlatego, iż ewidentnie czujemy zmęczenie – po kapitalistycznej pogoni mamy ochotę odpocząć i zastanowić się, czy aby na pewno warto brać udział w tym opętańczym wyścigu. Kiedy „Rowerzyści” Anny Augustynowicz są stwierdzeniem problemu, tak „Judyta” Klemma jest wezwaniem do walki, chociażby tej tylko toczącej się w naszych głowach. Przyznaję, iż „poczułem” teatr współczesny w pełnym tego słowa znaczeniu. Wreszcie doznałem olśnienia i wiem, czemu służą: rozsypywanie piasku, rozrzucanie jedzenia, kąpanie się w basenie i negliż na scenie. Chociaż możliwe, że tylko ta sztuka potrzebowała tych atrakcji, właśnie dla przykucia uwagi znudzonego życiem widza. Wróćmy jednak do samego dzieła.
            Początek wyśmienity! Cudowny monolog głównej bohaterki w akompaniamencie fagocistki, wygrywającej mroczne dźwięki, wprowadza w stan grozy, sprawia, iż mamy ochotę albo uciec albo bliżej poznać tajemniczą Judytę. Niestety zachwyt w TW nie ma prawa bytu i zaraz później mamy okazję zapoznać się z udziwnioną wizją reżysera – trzech mężczyzn zaczyna ryczeć i growlować do mikrofonów tekst, którego pomimo usilnych prób nie byłem w stanie zrozumieć. Pomijając jednak to małe faux pas, dalej – coraz bardziej zagłębiając się w fabułę Hebbela – było lepiej.
Judyta to z początku niewinna Izraelska niewiasta pełna niepewności, typowa kobieta, której łatwo przypisać męski punkt widzenia, dotyczący zmienności i ogólnego niezdecydowania. Ta pobożna wyznawczyni Starego Testamentu staje się nagle pełną wigoru i chęci walki kobietą, równą późniejszej Joannie d’Arc. Pierwszy raz poczułem sens uwspółcześniania starszych sztuk, pierwszy raz ujrzałem umiejętne podanie widzowi tematów takich jak feminizm, czy problem męskiego, zakrzywionego szacunku do kobiet, poprzez pryzmat sztuki względnie już zamierzchłej, jednak właśnie rozsądne odgrzane jej przez Klemma zaważyło na mojej opinii. Doskonale wpasował Judytę nie tylko w problematykę kultury masowej, ale także zwrócił uwagę na sposób traktowania kobiet w obecnej, miejskiej strukturze społecznej. I jeśli sam Friedrich Hebbel nie przewraca się w grobie, to Klemm sprawił, iż sztuka prócz zastanowienia nad sprawami życia codziennego, zgrabnie i z gracją zahacza o równie istotne tematy feminizmu i pozycji kobiety w społeczeństwie. A ta dawczyni gamety żeńskiej to według Hebbla ktoś niezbędny, ktoś tak istotny, ktoś, kto wręcz dyktuje poczynaniami mężczyzn – jest w stanie pojąć prostotę ich natury i owinąć ich sobie wokół palca. Nie inaczej czyni Judyta z zwierzchnikiem Nabuchodonozora – Holofernesem. Pokazuje swym dzisiejszym odpowiedniczkom jak odnaleźć się w świecie testosteronu, jak sprytnie dawać mężczyznom wrażenie (którego wciąż desperacko potrzebują), iż wszystko jest pod ich kontrolą. Niekoniecznie istotna jest sama idea walki Judyty, gdyż widz o nic walczyć, w swoich realiach, nie musi. Stąd moja fascynacja współczesnymi zabiegami Klemma – ukazuje widzowi plastykę ciała i zachować ludzkich – skupienie się nie na fabule, a na samych portretach psychologicznych głównych postaci, pozwala obserwatorowi spojrzeć z dystansu na siebie i swoje, często zepsute, otoczenie.
Oddaję niski pokłon Marcie Malikowskiej-Szymkiewicz – odtwórczyni roli tytułowej Judyty, chociaż wciąż zastanawiam się, czy to nie moja płeć w połączeniu z jej seksapilem, sprawiła, iż mogę wypowiadać się o niej jedynie w samych superlatywach.
Wspomniany uprzednio feminizm sztuki to jednak wartość, którą dostrzeże przeciętny obserwator, bo ten uważniejszy usłyszy apel do kobiet, aby pozwoliły bawić się mężczyznom „w mężczyzn”, zamiast starać się dopasować do ich świata, na siłę często chamiejąc. Winny skupić się na rozwijaniu swojej sensualności, instynktu, których to tak bardzo brak mężczyznom. Judyta czuła, że musi udowodnić swą wartość w świecie zmaskulinizowanym i jasno widzimy, do czego ją to doprowadziło – do najwyższego aktu agresji – morderstwa, a tym samym unicestwienia swej cnotliwość i kobiecości, a przede wszystkim idei Mojżesza, w którą tak silnie wierzyła.
Gorąco polecam przeżyć batalię Judyty u jej boku, czym prędzej udać się na Wały Chrobrego i dać się zaskoczyć. Stać się szczurem doświadczalnym reżysera – skupić się na swoich, może zbyt stereotypowych reakcjach i osądach, na akcje mistrzowsko odgrywane na scenie (już przeze mnie lubianego) Teatru Współczesnego.

Nice

To bardzo miłe, ciekawe i wspaniałe. Takie..., że mógłbym to pokochać i pomimo moich rozważań pomyśleć przez dwie sekundy, iż nie jestem w stanie bez tego żyć.

Ciągle chcę bardziej... bardziej umysłem, bo emocjonalnie... chyba bardziej się nie da.

Nie umiem już. Nie potrafię lamentować. Świadomie popadłem o ogłupienie. Dajcie mi odetchnąć.


Od siebie.

Złoty kluczyk - zaufanie

Kluczem do miłości nie jest tylko wspólnota ciała, to też zespojenie dwóch umysłów.

Łatwo nam obnażać się cieleśnie, dziś... bardzo łatwo. Co innego z otwarciem dostępu do swojego umysłu nawet tylko dla jednej osoby. Nie chodzi rzecz jasna o zasypywanie ludzi informacjami o sobie, bo to tylko coś w rodzaju informatycznego firewalla, czyli ja udam, że powiedziałem już Wam wszystko i Wy myśląc tak nie będziecie drążyć głębiej. Miłości trzeba udostępnić swój rdzeń - procesor, ujawnić drugiej osobie nie tylko co, ale też i jak myślimy.

Wybaczcie porównania, ale cóż... takie czasy.

Słabnę, blednę i odpływam

Trudno cokolwiek wydusić z siebie, gdy tak wspaniale tracę pierwiastki życia. Gdy patrząc w te oczy oddaję resztki duszy. Dotykając tego ciała, tracę czucie w moim. Całując te usta, wysuszam swoje.
Słabnę, blednę i odpływam. Opadam na margines, gdzieś z dala od ludzi, problemów, wzniosłych tematów. A co najistotniejsze z dala od samego siebie.