is it goodbye or good morning?

Szykujcie się na coś nowego, na odświeżenie, totalną restrukturyzację.
A gdy zmieniam się ja, zmienia się wszystko co moje, nawet blog. Już niedługo
odżyję gdzie indziej, pod nową nazwą, w nowej kolorystyce.
Zawartość tutejszego archiwum zaczyna być dla mnie już zbyt obca, tym samym
vaphel.blogspot.com pachnie coraz mniej mną - mną dzisiejszym.
Nie usuwam nic rzecz jasna. To wszystko jest dla mnie zbyt cenne.
Niektórzy trzymają ceramiczne figurki, a ja chronię każdą zapisaną myśl.

Dziękuję stałym obserwatorom. Podglądaliście moje wzloty i upadki,
a właściwie dwa wzloty i dwa upadki - każdy jednak innej klasy i wielkości.
Ostatnio zlizywałem kurz z twarzą w ziemii.
A dziś... dziś wczoraj było jutrem, a jutro będzie wczoraj.

dziękuję panie Mironie


MM

tu się pasł
śniło mu się
temu mamutowi
że fruwa
na stojąco
(dawno temu)

Pieprzyć trafne interpretacje. Domyślacie się mojej?

Wy'znaję


Wspòłruchanie dwòch -cierzy macie ja
[-oto! Winny za ciebie]
Na nic ta- ma- biały strumień
zgody po còż ta- ma-
wy'p -oci ksztę urody
Teza i syn -anty gdy
-oto cię nie ma- cieszy
Sam -otom nie jest wtedy.

z e-maila

Zastanawiałem się ostatnio czemu uwielbiam dzielić się sobą z ludźmi. Dlaczego przelewam tyle siebie w ich życiorysy i same umysły? W dużej mierze chodzi o ich reakcje. Uwielbiam patrzeć jak się zachwycają, dziwią, złoszczą. Uwielbiam jak zafascynowani pytają o dalsze szczegóły. Dlaczego? Bo sam dla siebie nie jestem atrakcją - nie pasjonuję się sobą tak jak niektórzy z nich - nie potrafię wydobyć z siebie krzty emocji, czy uczuć, które by zdominowały mój rozsądek. Oni są tacy "tu i teraz". Oni żyją, czują. Ja zbyt często czuję się martwy. Jak jednak mam się tak nie czuć jeśli codziennie zmagam się ze świadomością nieistotności swojego Ja, świata i wszystkiego wokół. Oni mają ambicje cele, swój świat, w którym się odnajdują, swoje małe czasoprzestrzenie. Moje "tu i teraz" jest strasznie szerokie. Starając się uogólnić wszystko w sobie - doprowadzić do najprostszej wersji swoje poglądy o życiu - to samo zrobiłem swojej psychice. Rozszerzyłem typowe dla jednostki myślenie egocentryczne, na myślenie dosłownie o wszystkim - nie wzbraniając się niebezpiecznych tematów egzystencjalnych. Jedyne co czuję to rozdrażnienie tym, że nigdy się nie dowiem tego, co najważniejsze - dlatego z pobłażaniem patrzę na ludzi wiecznie zajętych, biegających za swoimi ambicjami. Oni poznają stawiają sobie za punkt honoru poznać ten marny 1% świata, a ja gardzę tym 1% gdy wiem, że to tylko tyle, że jest to tak nie istotne przy 99%, których nie jesteśmy w stanie ogarnąć umysłem.
Dlatego tak kocham ludzi, bo na kilka chwil jestem z nimi "tu i teraz" i patrząc na nich czuję, że... czuję.

Zgryz Stefana

Stefan wiedział, że w ten koniec wpisany jest początek nowej ery. Wiedział, to też jego pies - Zgryz. Czuł dobrze emocje swojego pana i wiedział jak pachnie człowiek, któremu zdechła suka. Leżał i wpatrywał się w swojego człowieka, który od pół godziny chował twarz za roztrzęsionymi dłońmi. Wraz z nadejściem spacerującego słońca, które równomiernie zakradało się do mokrego, czarnego nosa, aby spiec go trochę pomimo drewnianych żaluzji, Zgryz poderwał się na cztery łapy ze swojej tradycyjnej pozycji sfinksa. Przeciągnął się zawadiacko wystawiając zad ponad głowę, żywiołowo kichnął wzburzając obłoczki kurzu, które równie złośliwie, co słońce, traktowały narząd węchu kudłatego poczciwca. Stefan wiąż milczał i ani myślał wyglądać zza klatki z palców. Zgryz żachnął się na tyle, na ile jego psia natura mu to umożliwiała. W efekcie jęknął na pana z dezaprobatą. Wypróbował jeszcze, z góry skazane na porażkę, stukanie dawno nie regulowanymi pazurami po parkiecie. Nic. Rozejrzał się czujnie po pokoju szukając ostatniej deski ratunku, którą była krwiście czerwona piłeczka odbijająca się tak samo wysoko jak te żółte - tenisowe. Zaczął plądrować zakamarki salonu i jadalni, aby wreszcie trafić węszącym pyskiem pod blat kuchenny. Oto i jest! Znalazła się. Szybko i zgrabnie wygrzebał ją swoją chudą łapą spod starej kremowej szafki, pochwycił w białe kły i radośnie podbiegł do sofy, obecnie opanowanej przez wciąż nieobecnego duchem Stefana. Rozluźnił szczęki trzymając je najwyżej ponad poziomem podłogi jak tylko mógł. Piłeczka jak kauczuk odbijała się coraz dalej od Zgryza, aby wreszcie nachalnie pacnąć nagą stopę bezczelnego człowieka. Cały proces został zwieńczony donośnym mlaśnięciem długiego, różowego jęzora.
Stefan otworzył oczy i spojrzał z rozbawieniem przez smukłe palce na zaniepokojonego Zgryza, po czym roześmiał się donośnie.

A Zgryzowi nie zostało już nic więcej, jak tylko entuzjastyczne machanie ogonem.

Jeszcze czasem, jeszcze wciąż

Wiesz... myślę o Tobie od czasu do czasu. Patrzę na Twoje poczynania, na brak oznak mówiących o istnieniu jakichkolwiek uczuć w Twoim sercu, czy refleksji w umyśle. Widzę Cię na wiele sposobów. Czasami Cię bestialsko torturuję, czasem chłodno dyskutuję i wypluwam Ci w twarz wszystko to co we mnie zepsułeś. Innym razem obejmuję Cię jak starego przyjaciela i zalewam moim sposobem na życie, który może pozwoli Ci być szczęśliwym i wygrzebie z wszechobecnego bagna, z tej znieczulicy. Są też jednak żałosne momenty, w których garnę się do Ciebie i skarżę na Twoje bezduszne zachowanie, tak jakby ono było osobnym bytem.
Dlaczego tak często włączam adekwatne do tamtej chwili piosenki?
One przypominają mi jeden wieczór, środek nocy właściwie. Moment bliskości, białą zimę za oknem, nie wiem czy autentyczne - ciepło Twoich oczu, lampki na zużytej już choince i gęste, pachnące smugi dymu, wśród których mój umysł urodził myśl, iż jestem w stanie kochać człowieka. Hasło wzniosłe - monumentalne słowa "kochać" i "człowiek" sprawiają, iż czynność ta równa jest budowie piramidy. Stąd też nauka, że za łatwo mi to przyszło i jest tym bardziej niemożliwe, gdy człowiek okazuje się być potworem, a właściwie to tylko oślizgłą poczwarą, bo i potwór brzmi, jak na taki brak klasy, zbyt wytwornie.

Hedonia... kurwa!

Spłycam życie i o dziwo, aby to zrobić wystarczyło wyzbyć się stałej możliwości korzystania z sieci. Nie odświeżam już co minut pięć wszystkich możliwych kont na portalach społecznościowych. Nie widzę swojego bloga i nie mogę przypominać sobie starych postów. Trzymam moje banialuki z dala od mojej pustej teraz głowy... i niszczę się, ale na pewno nie tak jak wtedy, gdy pozwalałem sobie na myśli.

Bawmy się! Celebrujmy każdą sekundę życia! Kochajmy się! [w systemie dolby surround]

Wartość materii

Miliony poprzeplatanych ze sobą samo- i spółgłosek. Setki tysięcy wyrazów, dziesiątki tysięcy trafnych zdań, a między nimi tysiące idiotycznych frazesów. Setki wersów, dziesiątki stron. Jedna świadomość, jeden mózg połączony z jednym ciałem żyjącym w rytmie jednego serca. Wszystko to wciąż skąpane w powoli parującej kropli goryczy.
Ja też patrzę, ale prócz tego krzyczę.
Artykułuję głoski, wyrazy, zdania, frazesy. Deklamuję wersy i strony - cały naród mojego bytu.
Lubię pisać, nie lubię bytować w chwilach, gdy powinienem być. Jestem gdy piszę - gdy ożywiam dłoń tym, co we mnie jest, a nie bywa. Jestem daleko w głębi - pomiędzy tym, co ma we mnie najwięcej życia. Skoro ciało obumiera, to żaden jego ruch nie urodzi czynu - nowego bytu. Wraz z ostatnim zdaniem, słowem, sylabą, literą - umrę, robiąc z kropki miejsce mojego spoczynku, bądź pochód pogrzebowy z trzykropka. Zastygnę w oczekiwaniu na zmartwychwstanie - na kontynuację, kolejny autokomentarz - określenie wszelkich wartości ostatnio napotkanej i wprowadzonej w ruch materii.
Tak jak ciało potrzebuje powietrza, wody, jedzenia, tak mój umysł niknie bez werbalizacji. Brak ten to ta kropla goryczy sprawiająca, że jedyne żyjące zawsze i bez wyjątku Coś we mnie, po raz pierwszy usypia, ucieka i jak ciało wraz z wiekiem, marnieje.
Pół-człowiek, pół-dusza. Trochę tego i tamtego. Wypośrodkowanie - złoty środek, okazuje się być środkiem kupy gnoju. Rzucam się, próbuję wydostać, ale gdy tylko mi się uda, znów ktoś mnie wpycha z powrotem mówiąc, że zwyczajnie capię.
Sam ze sobą, rozżalony i kpiący; rozmarzony i bez nadziei.

I blame...

Pozwalam słońcu uzupełnić deficyt ciepła i tylko do niego potrafię się szczerze uśmiechać. Po ostatnich wydarzeniach obrosłem pancerzem. Nic nie dobije się do kiełkującej we mnie kpiny. Osiągnąłem kolejny poziom dystansu. Wszystko stało się komedią.
Może dobrze. Może nie. Chciałem dobrze, teraz o to nie dbam. W jakiś sposób ulecę jeszcze wyżej.
Nowy świat. Hedonia.


Zaliczę fizykę.

Dream

Śniła mi się krucha, słodka blondyneczka. Błędny rycerz przebił ją długą, czerwoną kopią. Wcale nie krzyczała. Patrzyła tylko jak jej, zbryzgana krwią, kremowa sukienka wściekle falowała w rytm galopu i zastanawiała się, gdzie tym razem ją poniesie, gdzie rycerz strąci jej ciało z kopii, gdzie znów uleczy ranę, aby ponownie zostać porwaną. Były w tym śnie też wiatraki. Ciężkie i drewniane, obracały się leniwie na przekór, wdzierającej się w moje oczy i wymuszającej łzy, wichurze. Pewnie uchroniłby głupiutką blondyneczkę, gdyby błędny rycerz był Don Kichotem i przyjęły jego agresję na siebie. Ale to był rycerz z rodzaju tych, którzy polują właśnie na kruche, słodkie blondyneczki. Wolałbym ujrzeć obłąkanego Don Kichota, niż tego idiotę, który nie wie, że gdy przebija kruchą, słodką blondyneczkę, ona nie krzyczy i patrzy tylko jak jej, zbryzgana krwią, kremowa sukienka wściekle faluje w rytm galopu i zastanawia się, gdzie tym razem ją poniesie, gdzie strąci ją z kopii i gdzie uleczy ranę. Jaka jest więc krucha, słodka blondyneczka? Gdzie się podział Don Kichot? Czemu wiatraki mają ludzkie twarze? Kim jest błędny rycerz? I czemu wiatr wysusza mi gałki oczne?

Silly Thing

Uznałem, że należy pożegnać się z feriami. Jakie były? Tegoroczne należą do tych najmniej beztroskich.

Zrozumiałem jedną bardzo ważną rzecz. Nie tylko szczęścia, tak jak pisałem we wcześniejszym eseju, nie powinno się uzależniać od ludzi. W ludzkich rękach nie powinno spoczywać nasze wyobrażenie przyszłości. A gdy koniecznie musimy ją sobie wizualizować, nie pozwólmy, aby ludzie w obrazach naszych myśli mieli twarze. Niech oczy, które widzą, uszy, które słyszą, usta, które komentują (ach tak! i nos, który zapamiętuje zapachy chwil) pokryje w tych wizjach mgła. Dlaczego? Bo jeśli w naszej przyszłości widzimy kogoś, kto nie może z racji teraźniejszości się w niej znajdować, to ona przestaje istnieć. Rodzi się człowiek bez przyszłości.

Od dziś planuję tylko siebie i rzeczy w pełni ode mnie zależne, a czy Wy będziecie ze mną, czy też nie... to Wasza sprawa, bo ludzie byli, są i będą wszędzie. Będą zawsze gdzie się tylko rozejrzę i bez znaczenia czy patrzę teraz, czy w przyszłość. Wszędzie ludzie. Nie ważne jacy...to Wy po prostu nie bądźcie jacy-tacy.

Przez głowę wciąż ze świstem przelatują pytania o przeszłość, pomagające jednak ujrzeć przyszłość.
Dlaczego? Kiedy? Kto?
I codziennie mówię sobie: deal with it.

Dystymia


Dystymia (depresja nerwicowa, depresyjne zaburzenie osobowości, przewlekła depresja z lękiem) - typ depresji charakteryzujący się przewlekłym (trwającym kilka lat lub dłużej) obniżeniem nastroju o przebiegu łagodniejszym niż w przypadku depresji endogennej. Szacuje się, że około 2-5% populacji ogólnej wykazuje objawy dystymiczne.
Ze względu na łagodniejsze niż w przypadku cięższych depresji objawy (myśli i tendencje samobójcze wystepują prawie dwa razy rzadziej niż w dużej depresji (wg DSM-IV)), zazwyczaj pozostaje nierozpoznana i nieleczona, mając przy tym duży wpływ na życie chorego i jego bliskich.
Nieleczona dystymia może trwać nawet całe życie. Zazwyczaj chory tak bardzo przyzwyczaja się do ciągle obniżonego nastroju, że wydaje mu się on normalnym elementem jego osobowości - sporadycznie używana nazwa depresyjne zaburzenie osobowości sugeruje taką możliwość.
Przyczyny
Wydaje się, że przyczyny są typu biologicznego, być może też rolę odgrywają czynniki genetyczne - podobnie jak w przypadku depresji endogennej. Jednak niektóre badania wskazują na nerwicowy charakter tego przewlekłego schorzenia i rolę czynników środowiskowych.

Objawy

[edytuj]Objawy kliniczne

Diagnoza dystymii wymaga obecności przynajmniej dwóch z następujących objawów, utrzymujących się przynajmniej 2 lata, a okresy remisji, o ile występują, trwają nie dłużej niż 2 miesiące:
U dzieci i młodzieży symptomy te muszą utrzymywać się przez rok, aby można było rozpoznać to schorzenie. Głównym objawem dystymii dziecięcej/młodzieńczej może być ogólne poirytowanie i niechęć do działania, niekoniecznie smutek.
Ponadto często występują:
  • częściowa anhedonia,
  • ogólny brak motywacji,
  • ograniczenie zainteresowań,
  • niechęć do kontaktów towarzyskich,
  • stałe uczucie bezsensu i marnowania czasunudy i wewnętrznej pustki,
  • czasem zmniejszona dbałość o higienę osobistą (w cięższych przypadkach).
Objawem może być również swoiste napięcie psychiczne, zamartwianie się, czasem lęk; jest on zbliżony do niepokoju odczuwanego w zespole lęku uogólnionego- u połowy chorych na dystymię występuje także to zaburzenie.
Dystymikom wszystko wydaje się trudniejsze niż przeciętnym ludziom, na ogół też płytkie. Osoby te sprawiają wrażenie ponurych, ciągle niezadowolonych i leniwych, rzadko się śmieją. Nic ich nie cieszy albo cieszy w niewielkim stopniu, wyraźnie słabiej niż innych. Do najciekawszych nawet czynności podchodzą zwykle bez entuzjazmu. Zdarzają się też zaburzenia postawy ciała, najpewniej jako skutek ogólnego uczucia zmęczenia. Odpoczynek (zwykle bierny) jest zazwyczaj nieefektywny - dystymicy na ogół nie potrafią wypoczywać.
Objawy dystymii mają tendencję do nasilania się w godzinach popołudniowych. Ryzyko wystąpienia dystymii jest większe wśród krewnych pierwszego stopnia chorych na depresję endogenną oraz wśród kobiet.
Zachorowanie następuje w młodości - najczęściej w wieku dojrzewania, choć dość często zapadają na nią również osoby pomiędzy 20. a 30. rokiem życia, dzieci, a niekiedy ludzie starsi.


Czyli że co?! Wszystko to, co sobą reprezentuję jest wynikiem jakiejś popapranej choroby?! Czy może choroba ta jest wymysłem ludzi żyjących w stylu: zarób, jedz, sraj, przedłuż gatunek i umrzyj?
Wolałbym, aby trafna była druga wersja...
Tymczasem idę wierzyć, że pomimo wszystkich odkrytych w sobie objawów jestem najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi, we wszelkich jej wymiarach.
Miłego dnia życzy Pan Dystymik xD

Smoker

Stał na krawędzi, tuż przed rynną. Bose stopy zastygły w oczekiwaniu na swój ostatni krok. Czekał. Uznał, że to jego myśli, a nie zimowa temperatura, trzęsą całym ciałem. Skostniałymi rękoma sięgnął do kieszeni swoich ulubionych spodni i wyjął paczkę papierosów. Za pomocą ust pociągnął jednego malutkiego mordercę. Resztę paczki rzucił w przepaść i ze spokojem rejestrował jak spada, by wreszcie pacnąć siedem pięter niżej. Szybko odpędził nadzieję, że musi wrócić się po zapalniczkę; miał ją przecież w tylnej kieszeni. Szarpanina z kamieniem, rozbłysk, odpalenie i pierwszy wdech - ulga. I znów czeka. Oto i on! Pan świata, a przynajmniej skrawka chodnika, po którym przesuwali się jego niewielcy poddani. On wysoko ponad nimi, siedem pięter. Połowa papierosa uleciała wraz z kłującym skórę wiatrem. Już czas. Zamknął oczy, wyobraził sobie jak pękają piszczele, kości udowe, jak miażdży miednicę, rozrzuca kości kręgosłupa, aby w końcu wbić czaszkę na ostre żebra. Ale zanim to wszystko... po raz ostatni, zaciągnie się, a nad jego rozmazanym u dołu ciałem przepłynie smuga tytoniowej mgły i wszyscy będą wiedzieć... że zginął palacz. A bezdomny z ręki leżącej nieopodal może wyjmie tlącego się kiepa.
I już... i nie ma go.

~SETNY POST~


Uznałem, że nie będę się silił na to, żeby setny post ociekał jakimś specjalnie inspirującym tworem.
Wystarczy, że ocieknie Panną Gagą.

Dziękuję Wam za (już prawie) 8000 odwiedzin. Dziękuję za 216 komentarzy.
Dziękuję tym, którzy niejednokrotnie byli dla mnie inspiracją -
bez nich i wspólnie przeżytych chwil, niewiele by powstało.

Krnąbrnie czekam na więcej i więcej.

xoxo  
Vaphel Boy ;]

human behaviour

Ze wszystkich stron osaczają mnie doradcy twierdzący, że mi nie wolno, że nie powinienem. Mówią, gadają, paplają, a tylko jedna, czy dwie potrafiły mnie zwyczajnie objąć. Reszta dalej stara się pomóc "zachować twarz". Prawda jest taka, że nie mam twarzy. Nie zdołałem wybrać tej odpowiedniej maski, a jedyną optymalną jest ta ludzka. Jednak przymierzam wszystkie, tak jak mi każą, chociaż i tak wiem, że żadnej nie polubię, żadnej nie pozwolę oszpecić mojej ludzkiej, człowieczej twarzy. Na półkach uśmiechy, smutki, wściekłości, bóle, kpiny, zdziwienia, rozmarzenia, zadowolenia, zmęczenia, rozżalenia i tysiące innych grymasów. Zakładam je, oglądam i chociaż niektóre zdają się pasować, to żadna nie uroni łez, nie krzyknie, ani nie zawyje ze zgryzoty.
Przymierzając wycieram nimi łzy, tłumię pod nimi krzyki, ale nic... zupełnie nic nie jest w stanie wymazać, kryjącej się za prawdziwą twarzą, wyrozumiałości.

Wiara z reguły bywa zgubna, tym bardziej wiara w ludzi.
Wierzeń się jednak nie zmienia, bo wtedy wiara nie byłaby wiarą.

formspring.me

VAPHELicious http://formspring.me/waafel

I just wonder

Zastanawia mnie to i zawsze będzie to moim przekleństwem... dlaczego jesteśmy tak upośledzeni, gdy spotykamy na naszej drodze ludzi dobrych? Jestem na tyle bezczelny, że uważam się za dobrego człowieka i nie potrzebuję szukać zapewnień z zewnątrz, bo w zupełności wystarczy mi mój własny rachunek sumienia. Oczywiście biorę pod uwagę moją błędną, całkowicie ludzką naturę i też szanuję opinie, które poważania są warte, tak aby nie popadać w skrajne samouwielbienie.
Rzecz w tym, że są ludzie... ludzie, którzy widzą więcej, którzy czują więcej, którzy są całkowicie i zupełnie nieobecnie w świecie tak kruchych i chwiejnych wartości tych, którzy widzą mało, mało czują, ale są równie szczęśliwi. Ci pierwsi jednakże szczęśliwi są, bo czują się nie tyle co uświadomieni i bardziej wolni, ale zwyczajnie i banalnie - lepsi. Ci drudzy... no cóż, chyba nie wiem skąd wynika ich szczęście, bo nie zwykłem utożsamiać się z nimi, ale jestem pewien, że jakieś tam swoje proste racje może i mają. Z góry przepraszam. To od Was jednak zależy z kim się utożsamiacie i to w Was siła, aby z grupy drugiej awansować do pierwszej. Gdzieś w środku, zaraz koło serca, drzemie we mnie poczucie, że jednak sprawiedliwość ma rację bytu i nie wierzę, aby ktokolwiek nie był w stanie ogarnąć umysłem tego, co inny (tymczasowo lepszy) homo sapiens. Sęk w tym, że problem z wybiciem się zaczyna się już na początku, od zwyczajnego (wybaczcie kolokwializmy): "Na chuj człowieku czegokolwiek i komukolwiek zazdrościsz, tak jakbyś sam nie był tego wart.". O tak właśnie! Zawiść nigdy nie była tak popularna... chociaż... w sumie chyba zawsze była popularna. Mniejsza z tym. Jeśli chcemy się wybić ponad stan małpy, która zazdrości innej banana, to sami sobie go (ku..rczę!) znajdźmy (zważmy też na to, że ta co ma, nie skupia się na tym, że ktoś nie ma, czyli generalnie ma prawo czuć się bardziej szczęśliwa, tym samym lepsza, od tej, która żółtego owocu nie posiada). Choć może i nie trudno to opisać, to nie powiem, aby ten pierwszy mur... był orzechem... tym łatwym do zgryzienia. Wyzbycie się zawiści jest okrutnie trudne kiedy już od najmłodszych lat programowani jesteśmy na zdobywanie, na posiadanie, na eksponowanie swoich osiągnięć. Mi zajęło to... około pięć lat. Dopiero po tym czasie nauczyłem się być małpą, która cieszy się z tego, że inna ma banana (może wspólnie się z niego ciesząc, zechce mnie nim poczęstować).
Znów to zrobiłem. Zacząłem od dobrych ludzi, a zniżyłem się do opisywania naszych najniższych popkulturowych instynktów. Zawiść jednak w dużym stopniu jest blokadą, która sprawia, że w dobrych widzimy tych, co czują się lepsi. A czemu nie pozwolimy im czuć się lepszymi? Bo jesteśmy zazdrośni. Nie przyznamy się, że przy nich czujemy się mali, słabi i nic nie warci. Nie spróbujemy ich posłuchać. Łatwiej jest uznać ich za ludzi głupich, próżnych, zupełnie "nieżyciowych" (tacy również oczywiście istnieją). Nie staramy się czerpać i chłonąć lepszości. Wolimy, kogoś zgnoić i zrównać z szeregiem - wtedy czujemy się bezpiecznie. Obawiamy się autorytetów, które śmią współegzystować razem z nami, co gorsza... nieopodal.
Tak. Cholera! W ciągu dnia tysiąc razy czuję się lepszy (nie tylko dlatego, że wchodząc do tramwaju potrafię przydzwonić o coś głową). Czuję się dobry i lepszy w tym, że nie zamykam się na tych, których niekoniecznie stawiam na równi ze sobą, a chcę i usilnie dążę do tego, aby razem ze mną doświadczali urokliwego (aczkolwiek momentami bardzo bolącego) doświadczania tejże lepszości. Dlaczego bolącego? Ano właśnie dlatego, bo są ci co zazdroszczą, a nawet Biblia mówi, że to nieładne, że to zwyczajnie... ZŁE. Niech nie dziwią się też, że sami w tym swoim złym się kiszą i gniją, czując ciągłe wymioty i wstręt na widok tych z życia zadowolonych, tych nie zazdrośników. Boli mnie to, że byłem dobrym... nie! boli mnie to, że ktoś nie potrafił tego docenić, bo to, że się na tym przejechałem teraz i to, że jeszcze niejednokrotnie dostanę kopa w dupę jest wkalkulowane w bycie dobrym. Do sińca na tyłku przyłożę jednak poczucie wyższości, a Wy, czy też Ty, tudzież ona, on, bądź ono dalej będzie wiecznie niezadowolonym, ślepym, głuchym, nieporadnym, niewdzięcznym (i-co-tam-jeszcze-chcielibyście-dodać) idiotą, tępakiem, debilem (czy-jak-tam-potraficie-to-jeszcze-określić).

Dziękuję. Dobranoc.

Jaromir

Długi korytarz - na dwadzieścia metrów. Na ścianach drewniane zdobienia rodem z lat siedemdziesiątych. Kilka pokoi: dwa po sześć łóżek, jedno z trzema, izolatka, pokój pielęgniarek, i "zabiegowy". Osobny świat oddzielony od tego rzeczywistego trzema bramami z wstawkami z matowego szkła, które w magiczny sposób dodaje tajemniczości każdej, stojącej za nimi, osobie. Dalej: dwa korytarze - jeden stanowiący kolejny tor przeszkód dla potencjalnego uciekiniera, drugi - istna twierdza z windą na klucz i magnetycznie zatrzaśniętymi drzwiami. Później już tylko schody w dół i labirynt szpitalnych korytarzy. Wszystko to obstawione dwudziestoczterogodzinną strażą w białych fartuchach.
Co tu robię? Czego chcę od pracujących lekarzy? Sam dobrze nie wiem.
Wszystko zaczęło się w pewien felerny poniedziałek - nienawidzę poniedziałków. Przygnębiony trudną relacją z mama wpadłem w stan załamania nerwowego, jednak nie jestem pewien, patrząc na to jak szybko wróciłem do siebie, na ile załamanie to było prawdziwe, a na ile zwyczajnie odegrane niczym kolejna z etiud teatralnych, nie różniąca się niczym od tych przedstawianych na zajęciach.
Gdy po dwunastej w nocy (czyli już we wtorek) przestałem histerycznie śmiać się i płakać w jednej chwili i wpadłem w kolejny etap, polegający na niekontrolowanym zaspokajaniu swoich wszelkich zachcianek, czekałem na łóżko w tym, tak pasującym do mojego stanu behawioralnego, miejscu. Jedną ze wspomnianych chęci była przejażdżka wózkiem inwalidzkim po szpitalnym korytarzu. Rozglądając się czy nie ma nikogo w pobliżu, kto byłby gotów mnie zganić, tak jak robi się to z rozgrymaszonymi sześciolatkami, rozłożyłem podstawki na stopy i usiadłem na tym fascynującym powozie. Podróż była wyborna, z nieopisaną radością pędziłem z szybkością wprost proporcjonalną do siły w moich ramionach i zachwycałem się wyśmienitą zwrotnością tego zmyślnego pojazdu.
- Dominik! - z dezaprobatą zakrzyczała za mną - rajdowcem mama - Chodź, chcą cię zważyć.
Zawróciłem więc zręcznie i pomknąłem z powrotem do pokoju pielęgniarskiego izby przyjęć.
- Stań na wadze - przykazała spora w swoich rozmiarach, jedna z tych z miłością w twarzy, pielęgniarka.
Zrobiłem jak kazała. Siedemdziesiąt siedem, dwieście. "To przez ciuchy." pomyślałem, grzecznie wychodząc z pokoiku, aby dalej oddawać się oczekiwaniu na miejsce w niecodziennym przybytku.
Już! Proszę mnie. Wstaję i idę za pielęgniarką, a za nami podąża moja mama, której nerwy naraziłem na tak bezduszne zszarganie. Potem krótkie , obojętne pożegnanie w, wspomnianej wcześniej, twierdzy z windą i wycieczka krajoznawcza, po mrocznych już o tej porze, korytarzach. Za drugą "matową bramą" - "światełko w tunelu". To kolejna "matka zastępcza" tego miejsca wypatruje komuż to zachciało się postradać zmysły o tej porze, w środku nocy.
Doprosiłem się mojej tabletki nasenno-uspokajającej i zostałem zaprowadzony do największego - sześcioosobowego pokoju. O jego rozmiarach oczywiście przekonałem się dopiero rano, otwierając zaklejone wyschniętymi łzami oczy. Ze strachem wsłuchiwałem się w niespokojne, obce oddechy podczas oczekiwania, aż wilgotne źrenice przyzwyczają się do wszechobecnej ciemności. Odetchnąłem z ulgą, gdy wreszcie upewniłem się, że potencjalne pięć schorowanych dusz leży spokojnie w swoich łóżkach, a nie - tak jak myślałem - stoi nieopodal i wpatruje się we mnie, planując, jak od pierwszych chwil tu spędzonych, uprzykrzyć mi życie.
Nie wiem jak długo tak leżałem i odzyskiwałem zdolność racjonalnego myślenia, w końcu jednak ściągnąłem spodnie i bluzę, po czym zanurzyłem się w szorstką, wykrochmaloną, szpitalną pościel. Jeszcze kilka niezgrabnych myśli i nareszcie usnąłem.
Podejrzewam, że była to godzina piąta, bądź szósta, gdy ledwie przytomnego zabrali mnie do "zabiegowego" i pobrali krew, aby sprawdzić, czy aby na pewno (pomimo moich stanowczych zaprzeczeń) nie byłem pod wpływem środków psychoaktywnych. Zanim wróciłem do upragnionej, potraktowanej wcześniej tak po macoszemu, pościeli, musiałem jeszcze oddać mocz do jałowego pojemniczka.
Rankiem pobudka była odrobinę mniej drastyczna, zamiast żądnej krwi igły powitało mnie donośne nawoływanie na poranną gimnastykę i niezgrabnie wyartykułowane przez pielęgniarkę pytanie o moje imię. Niechętnie wycedziłem trzy, chodzące za mną od siedemnastu lat, sylaby i z kpiną wyobraziłem sobie siebie pokornie wstającego i robiącego idiotyczne pajacyki na korytarzu. Brak udziału w porannych ćwiczeniach wydłużył mój sen o piętnaście minut, po których machinalnie ubrałem, trochę już pachnące, wczorajsze rzeczy. Dwóch odzianych wcześniej kolegów wymieniło ze mną uścisk reki i po chwili chwiejnym krokiem podążyłem po ich śladach do świetlicy, w której wydawano śniadania. Podano mi herbatę i dwie kromki chleba z bliżej nieokreśloną, dokładnie rozsmarowaną, substancją, która zmotywowała mnie do porannego postu i zaspokojenia żołądka jedynie dwoma szklankami taniej, niedobrej herbaty. Oszołomiony siedziałem i sączyłem to, co Anglik uznałby za profanację. Obserwowałem, przetwarzałem i starałem się ustalić, jak powinienem odbierać to miejsce, a co najważniejsze, jak mam w nim funkcjonować.
Po śniadaniu wspólne spotkanie pacjentów z lekarzami i tak zwana "rundka", czyli odpowiedź na pytanie o to, jak się dziś czuję. Nie pamiętam co wyszeptałem szarpiącym się w gardle głosem.

the crying light

Gdzieś głęboko skrywa się mała osóbka bez siły do życia. Skrywa się mały subiektywny chłopiec, który jest przekonany, że ma ciężko. Chłopiec ten ukrywa na co dzień wszelkie narzekania, zakopuje żyjące problemy. Są jednak chwile gdy one, jak Uma Thurman w Kill Bill 2, roztrzaskują swoje trumienki i wygrzebują się na wierzch. Wtedy z oczu chłopca lecą łzy. Szczere łzy bezsilności. Swój triumf celebruje słabość i rozżalenie.
Same, infantylnie brzmiące, kłopoty nie są kwintesencją tego rozczulenia. On po prostu wie, że jest zdany na siebie. Nikt mu przecież nie pomoże, skoro to on jest od pomagania innym. Gdzie ma szukać oparcia jeśli sam jest stabilną barierką dla innych - chwiejnych. Te chwile to jego własny, osobisty, prywatny problem na wyłączność, nie ten z rodzaju tych zakwalifikowanych do rozprzestrzenienia w eterze.
Są sprawy tak indywidualne, z pozoru błahostki, które w rzeczywistości bolą jak wrastający paznokieć.

Miałem ojca.
Nie mam ojca.


Niedługo będę go miał.



W tym problem.

KLIK?

yeah... but what's goin' on?!

Wielka pisanina, wiele zawiłości i osobistych, niemożliwych do odszyfrowania metafor. A gdybym miał zapytać siebie samego: "No... ale co się dzieje?!", to z trudem wykrztusiłbym kilka zdań prostych, złożonych jedynie z orzeczenia i domyślnego podmiotu - ja (gdyż ostatnio nawet moja egzystencja nie jest niczym oczywistym, a jedynie czymś pozostającym w sferze owego domysłu).

(Ja) wstaję.
(Ja) idę, bądź nie.
(Ja) mówię.
(Ja) robię/siedzę/leżę.

Czasem też...
(Ja) jem/piję/palę.

A wszystko to zmiażdżone ciężkim...
(JA) MYŚLĘ.

Jedyną zmianą jest to, że ostatnimi czasy...
(Ja) kocham kogoś.
... i to uratowało się przed myśleniem, ochoczo podrygując gdzieś w bliskiej mi przestrzeni.


Jednak, to nie burzy mojego spokoju, który mam ochotę zmyć z twarzy. Okazuje się, że gdzieś między jednym, a drugim refleksyjnym tripem, zafundowałem sobie makijaż permanentny w postaci zupełnego zblazowania.

Teraz pozostaje mi tylko pytać:

"Czy nie umrę kiedyś z nudów przez przewidywalność mojego życia?".

i

"Czy da się oduczyć przewidywania?"

Daleko

- Mam problem.
- Słucham.
- Gubię ludzi.
- Gubisz ludzi?
- Tak. Zatracam gdzieś ich zainteresowanie dla mnie i moje dla nich.
- Czyli ty nie lubisz ich, a oni Ciebie?
- Nie! To nie należy wcale do kwestii lubienia, czy nie. Ja kocham ludzi...
- W czym więc problem?
- Oni chyba nie pojmują rodzaju mojej miłości, bardzo często czuję się nierozumiany.
- Naprawdę sądzisz, że jesteś taki wyjątkowy i ponadprzeciętny?
- Nie - ja taki nie jestem. Taki jest świat, który stworzyłem w swojej głowie - takie są prawa nim rządzące.
- To czemu nie wrócisz do ich świata... mówisz, że ich kochasz, to dlaczego izolujesz się - uciekasz do "swojego świata"?
- Bo w tym moim prościej jest być szczęśliwym, a przede wszystkim jest w nim o niebo więcej miłości.
- Próbowałeś wcześniej w jakiś sposób zaradzić tej sytuacji?
- Można tak powiedzieć.
- Czyli?
- Wiedząc, że mój świat nie jest w stanie wygrać z tym uniwersalnym, próbowałem zaprosić ludzi, których kocham, do mojego, ale gdy ujrzałem ich zniewolenie - ograniczenie - przynależność do rzeczy ogólnych, do hierarchii wartości, zrozumiałem, że nikt z nich nie ma ochoty ani zmieniać się, ani miejsca, w którym egzystują.
- Wybacz, ale muszę o to zapytać: czujesz się lepszy?
- Nie. Ja tylko czuję się szczęśliwy i wolny - ja to MAM, tak jak bogacz ma swoje drogocenne dobra materialne, na które inni patrzą zawistnym okiem... z tą małą różnicą, że mi nikt nie zazdrości.
- Dlaczego?
- Bo nie da się zazdrościć czegoś, czego się nigdy nie doświadczyło, chociażby w sposób sensualny, gdy nie zna się kształtu i koloru pożądanej rzeczy.
- A ty znasz kolory i kształty szczęścia i wolności?
- Znam tylko kolory, kształty, smaki i zapachy mojego szczęścia i mojej wolności w moim świecie.

Sens

Czy świat jest idealny? Mało kto zawahałby się i pokusił na entuzjastyczne przytaknięcie. Z reguły twierdzimy, iż świat jest czymś nieidealnym. Czymś co wymaga zmiany, wymaga działania. Ta myśli rodzi dynamizm, rodzi ruch. Jest matką tego, co ma być, jednak nie wiadomo, czy aby na pewno nie jedną z tych, które zatraciły gdzieś swój instynkt macierzyński. Zmiana na lepsze, nie zawsze sprzyja dobremu, które może okazać się złym i nawet złemu, które stanie się jeszcze gorsze. Wróćmy jednak do działania, które to, gdy urodzi coś lepszego traci swój cel, swoją lotność i staje się już dobrym. Poszukajmy więc głębiej i zapytajmy o pochodzenie żądzy lepszego. Dlaczego potrzebujemy "lepszości"? Kończąc na samym: dlaczego potrzebujemy?

Świat, sama natura (wyłączając z niej człowieka, który sam się z niej wyklucza) jest czymś pełnym, co zawiera w sobie początek i koniec, tworzenie i destrukcję, plusy i minusy. Świat zwierząt nie rozróżnia dobra od zła - jest bezpretensjonalnie, czyli egzystuje w tym co jest, nie stara się zmieniać czegokolwiek. A skoro wystarcza mu to, co jest, bez najmniejszej potrzeby zmieniania sposobu w jaki działa - możemy stwierdzić, iż jest dziełem pełnym, skończonym, samym przez siebie definiowanym jako dzieło idealne. Wprowadźmy teraz w ten świat człowieka - takiego, co w sposób naturalny potrzebuje. Najpierw tworzy POTRZEBNE mu prymitywne narzędzia - poznaje, iż używając ich - jest ŁATWIEJ. Bez problemu rozłupuje orzechy, buduje szałas aby schronić się przed deszczem. Jednak nie w tym rzecz, aby rozpisywać się na temat rozwoju cywilizacji. Wracając do pojęć ogólnych, zauważmy, iż to w istotę ludzką wpisany jest (pozwolę sobie użyć slangu biblijnego) "grzech pierworodny". Sądzę, iż zapomnieliśmy o drobnym szczególe - poznając wspomniane w Biblii zło, poznaliśmy także i dobro - w tym momencie rozpoczęliśmy proces podziały rzeczywistości i materii w niej się zawierającej. Pierw był to zwykły plus i minus, strona lewa i prawa, a z czasem z prostej świata, stworzyliśmy oś, zwieńczając ją strzałką - nadając jej kierunek, ustalając również pojęcie ruchu. Punkt zero, przecięliśmy okrutną bruzdą. Zatraciliśmy tym samym sens słów "tu" i "teraz". Podzieliliśmy je na tak drobne, molekularne cząstki, że zupełnie znikły z naszego pola widzenia. Obecnie przez myśl by nam nie przeszło, aby w ogóle zatrzymać się i spróbować je odnaleźć, ogarnąć umysłem. Nieskażone jaźnie zwierząt nie odmierzają czasu, nie mają świadomości, iż z punktu A przemieszczają się do punktu B. One są. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że są nawet w stopniu wyższym niż jest człowiek. One nie potrzebują rzeczy, których nie mogłaby dać im natura. Myślenie abstrakcyjne, którym tak się lubujemy, które sprawia, iż jesteśmy władcami wszechrzeczy, jest w istocie naszym przekleństwem. To ono sprawiło, iż stworzyliśmy osobny wymiar, zatraciliśmy jedność - punkt, który łączy w sobie wszystkie stworzone przez człowieka antagonizmy.
Wystraszyliśmy się złego i uciekając od niego rozpoczęliśmy gonitwę za dobrym, nie dając sobie tej chwili czasu, na przywyknięcie - na uświadomienie sobie, iż dajemy dyla przed własną wyobraźnią. Nie potrafimy wrócić do punktu wyjścia, wciąż przedłużając prostą przez tysiąclecia. Ślepo dążymy do nieskończoności, która jest czymś zupełnie niedostępnym - nieskończoność nie byłaby czymś idealnym, a więc nie leży w naturze wszechrzeczy w Wszechświecie, w który wpisany jest początek i koniec i tylko on jest zdolny do nieskończoności - jest punktem, absolutem, wszystkim i niczym, istotą i nie istotą. Zwyczajnym punktem, którego nie wolno nam wyobrażać sobie w postaci kropki - nadając mu tym samym kształt.
Przykro mi, że muszę skończyć tak banalnie, ale... Wszechświat to wszechświat, bez podziałów; ze wszystkim i bez niczego.

formspring.me

Ask me anything http://formspring.me/waafel

Feel it all around

Mmmm. Zapisuję co chwilę coś po tym "Mmmm." i usuwam, a jedyne co teraz przychodzi mi do głowy, co jest godne napisania, w pełni prawdziwe, bez badziewnego ubierania tego w wyrafinowane słówka, to fakt, iż jest cudownie.
Kocham to, co mnie otacza.

"Judyta"

Tradycyjnie odwiedziłem Teatr Współczesny (aż wstyd mi za to, iż tak dawno nie zawitałem do Teatru Polskiego). Przypadek sprawił, że pojawiłem się na prapremierze „Judyty” w reżyserii tajemniczego, urodzonego w Polsce i kontynuującego karierę w Niemczech, pana Klemma. „Judyta” to romantyczne dzieło Friedricha Hebbela, które dzięki wyśmienitej adaptacji wspomnianego wcześniej Klemma, zdało egzamin i (mam nadzieję) pozwoliło wspiąć się na wyżyny refleksji widzom obecnym na sali (należy wspomnieć, iż niektórzy zmuszeni byli oglądać spektakl na stojąco). Dlaczego uważam, że hebblowski romantyzm tak dobrze wpasował się w dzisiejsze ramy czasowe? A dlatego, iż ewidentnie czujemy zmęczenie – po kapitalistycznej pogoni mamy ochotę odpocząć i zastanowić się, czy aby na pewno warto brać udział w tym opętańczym wyścigu. Kiedy „Rowerzyści” Anny Augustynowicz są stwierdzeniem problemu, tak „Judyta” Klemma jest wezwaniem do walki, chociażby tej tylko toczącej się w naszych głowach. Przyznaję, iż „poczułem” teatr współczesny w pełnym tego słowa znaczeniu. Wreszcie doznałem olśnienia i wiem, czemu służą: rozsypywanie piasku, rozrzucanie jedzenia, kąpanie się w basenie i negliż na scenie. Chociaż możliwe, że tylko ta sztuka potrzebowała tych atrakcji, właśnie dla przykucia uwagi znudzonego życiem widza. Wróćmy jednak do samego dzieła.
            Początek wyśmienity! Cudowny monolog głównej bohaterki w akompaniamencie fagocistki, wygrywającej mroczne dźwięki, wprowadza w stan grozy, sprawia, iż mamy ochotę albo uciec albo bliżej poznać tajemniczą Judytę. Niestety zachwyt w TW nie ma prawa bytu i zaraz później mamy okazję zapoznać się z udziwnioną wizją reżysera – trzech mężczyzn zaczyna ryczeć i growlować do mikrofonów tekst, którego pomimo usilnych prób nie byłem w stanie zrozumieć. Pomijając jednak to małe faux pas, dalej – coraz bardziej zagłębiając się w fabułę Hebbela – było lepiej.
Judyta to z początku niewinna Izraelska niewiasta pełna niepewności, typowa kobieta, której łatwo przypisać męski punkt widzenia, dotyczący zmienności i ogólnego niezdecydowania. Ta pobożna wyznawczyni Starego Testamentu staje się nagle pełną wigoru i chęci walki kobietą, równą późniejszej Joannie d’Arc. Pierwszy raz poczułem sens uwspółcześniania starszych sztuk, pierwszy raz ujrzałem umiejętne podanie widzowi tematów takich jak feminizm, czy problem męskiego, zakrzywionego szacunku do kobiet, poprzez pryzmat sztuki względnie już zamierzchłej, jednak właśnie rozsądne odgrzane jej przez Klemma zaważyło na mojej opinii. Doskonale wpasował Judytę nie tylko w problematykę kultury masowej, ale także zwrócił uwagę na sposób traktowania kobiet w obecnej, miejskiej strukturze społecznej. I jeśli sam Friedrich Hebbel nie przewraca się w grobie, to Klemm sprawił, iż sztuka prócz zastanowienia nad sprawami życia codziennego, zgrabnie i z gracją zahacza o równie istotne tematy feminizmu i pozycji kobiety w społeczeństwie. A ta dawczyni gamety żeńskiej to według Hebbla ktoś niezbędny, ktoś tak istotny, ktoś, kto wręcz dyktuje poczynaniami mężczyzn – jest w stanie pojąć prostotę ich natury i owinąć ich sobie wokół palca. Nie inaczej czyni Judyta z zwierzchnikiem Nabuchodonozora – Holofernesem. Pokazuje swym dzisiejszym odpowiedniczkom jak odnaleźć się w świecie testosteronu, jak sprytnie dawać mężczyznom wrażenie (którego wciąż desperacko potrzebują), iż wszystko jest pod ich kontrolą. Niekoniecznie istotna jest sama idea walki Judyty, gdyż widz o nic walczyć, w swoich realiach, nie musi. Stąd moja fascynacja współczesnymi zabiegami Klemma – ukazuje widzowi plastykę ciała i zachować ludzkich – skupienie się nie na fabule, a na samych portretach psychologicznych głównych postaci, pozwala obserwatorowi spojrzeć z dystansu na siebie i swoje, często zepsute, otoczenie.
Oddaję niski pokłon Marcie Malikowskiej-Szymkiewicz – odtwórczyni roli tytułowej Judyty, chociaż wciąż zastanawiam się, czy to nie moja płeć w połączeniu z jej seksapilem, sprawiła, iż mogę wypowiadać się o niej jedynie w samych superlatywach.
Wspomniany uprzednio feminizm sztuki to jednak wartość, którą dostrzeże przeciętny obserwator, bo ten uważniejszy usłyszy apel do kobiet, aby pozwoliły bawić się mężczyznom „w mężczyzn”, zamiast starać się dopasować do ich świata, na siłę często chamiejąc. Winny skupić się na rozwijaniu swojej sensualności, instynktu, których to tak bardzo brak mężczyznom. Judyta czuła, że musi udowodnić swą wartość w świecie zmaskulinizowanym i jasno widzimy, do czego ją to doprowadziło – do najwyższego aktu agresji – morderstwa, a tym samym unicestwienia swej cnotliwość i kobiecości, a przede wszystkim idei Mojżesza, w którą tak silnie wierzyła.
Gorąco polecam przeżyć batalię Judyty u jej boku, czym prędzej udać się na Wały Chrobrego i dać się zaskoczyć. Stać się szczurem doświadczalnym reżysera – skupić się na swoich, może zbyt stereotypowych reakcjach i osądach, na akcje mistrzowsko odgrywane na scenie (już przeze mnie lubianego) Teatru Współczesnego.

Nice

To bardzo miłe, ciekawe i wspaniałe. Takie..., że mógłbym to pokochać i pomimo moich rozważań pomyśleć przez dwie sekundy, iż nie jestem w stanie bez tego żyć.

Ciągle chcę bardziej... bardziej umysłem, bo emocjonalnie... chyba bardziej się nie da.

Nie umiem już. Nie potrafię lamentować. Świadomie popadłem o ogłupienie. Dajcie mi odetchnąć.


Od siebie.

Złoty kluczyk - zaufanie

Kluczem do miłości nie jest tylko wspólnota ciała, to też zespojenie dwóch umysłów.

Łatwo nam obnażać się cieleśnie, dziś... bardzo łatwo. Co innego z otwarciem dostępu do swojego umysłu nawet tylko dla jednej osoby. Nie chodzi rzecz jasna o zasypywanie ludzi informacjami o sobie, bo to tylko coś w rodzaju informatycznego firewalla, czyli ja udam, że powiedziałem już Wam wszystko i Wy myśląc tak nie będziecie drążyć głębiej. Miłości trzeba udostępnić swój rdzeń - procesor, ujawnić drugiej osobie nie tylko co, ale też i jak myślimy.

Wybaczcie porównania, ale cóż... takie czasy.

Słabnę, blednę i odpływam

Trudno cokolwiek wydusić z siebie, gdy tak wspaniale tracę pierwiastki życia. Gdy patrząc w te oczy oddaję resztki duszy. Dotykając tego ciała, tracę czucie w moim. Całując te usta, wysuszam swoje.
Słabnę, blednę i odpływam. Opadam na margines, gdzieś z dala od ludzi, problemów, wzniosłych tematów. A co najistotniejsze z dala od samego siebie.