Jaromir

Długi korytarz - na dwadzieścia metrów. Na ścianach drewniane zdobienia rodem z lat siedemdziesiątych. Kilka pokoi: dwa po sześć łóżek, jedno z trzema, izolatka, pokój pielęgniarek, i "zabiegowy". Osobny świat oddzielony od tego rzeczywistego trzema bramami z wstawkami z matowego szkła, które w magiczny sposób dodaje tajemniczości każdej, stojącej za nimi, osobie. Dalej: dwa korytarze - jeden stanowiący kolejny tor przeszkód dla potencjalnego uciekiniera, drugi - istna twierdza z windą na klucz i magnetycznie zatrzaśniętymi drzwiami. Później już tylko schody w dół i labirynt szpitalnych korytarzy. Wszystko to obstawione dwudziestoczterogodzinną strażą w białych fartuchach.
Co tu robię? Czego chcę od pracujących lekarzy? Sam dobrze nie wiem.
Wszystko zaczęło się w pewien felerny poniedziałek - nienawidzę poniedziałków. Przygnębiony trudną relacją z mama wpadłem w stan załamania nerwowego, jednak nie jestem pewien, patrząc na to jak szybko wróciłem do siebie, na ile załamanie to było prawdziwe, a na ile zwyczajnie odegrane niczym kolejna z etiud teatralnych, nie różniąca się niczym od tych przedstawianych na zajęciach.
Gdy po dwunastej w nocy (czyli już we wtorek) przestałem histerycznie śmiać się i płakać w jednej chwili i wpadłem w kolejny etap, polegający na niekontrolowanym zaspokajaniu swoich wszelkich zachcianek, czekałem na łóżko w tym, tak pasującym do mojego stanu behawioralnego, miejscu. Jedną ze wspomnianych chęci była przejażdżka wózkiem inwalidzkim po szpitalnym korytarzu. Rozglądając się czy nie ma nikogo w pobliżu, kto byłby gotów mnie zganić, tak jak robi się to z rozgrymaszonymi sześciolatkami, rozłożyłem podstawki na stopy i usiadłem na tym fascynującym powozie. Podróż była wyborna, z nieopisaną radością pędziłem z szybkością wprost proporcjonalną do siły w moich ramionach i zachwycałem się wyśmienitą zwrotnością tego zmyślnego pojazdu.
- Dominik! - z dezaprobatą zakrzyczała za mną - rajdowcem mama - Chodź, chcą cię zważyć.
Zawróciłem więc zręcznie i pomknąłem z powrotem do pokoju pielęgniarskiego izby przyjęć.
- Stań na wadze - przykazała spora w swoich rozmiarach, jedna z tych z miłością w twarzy, pielęgniarka.
Zrobiłem jak kazała. Siedemdziesiąt siedem, dwieście. "To przez ciuchy." pomyślałem, grzecznie wychodząc z pokoiku, aby dalej oddawać się oczekiwaniu na miejsce w niecodziennym przybytku.
Już! Proszę mnie. Wstaję i idę za pielęgniarką, a za nami podąża moja mama, której nerwy naraziłem na tak bezduszne zszarganie. Potem krótkie , obojętne pożegnanie w, wspomnianej wcześniej, twierdzy z windą i wycieczka krajoznawcza, po mrocznych już o tej porze, korytarzach. Za drugą "matową bramą" - "światełko w tunelu". To kolejna "matka zastępcza" tego miejsca wypatruje komuż to zachciało się postradać zmysły o tej porze, w środku nocy.
Doprosiłem się mojej tabletki nasenno-uspokajającej i zostałem zaprowadzony do największego - sześcioosobowego pokoju. O jego rozmiarach oczywiście przekonałem się dopiero rano, otwierając zaklejone wyschniętymi łzami oczy. Ze strachem wsłuchiwałem się w niespokojne, obce oddechy podczas oczekiwania, aż wilgotne źrenice przyzwyczają się do wszechobecnej ciemności. Odetchnąłem z ulgą, gdy wreszcie upewniłem się, że potencjalne pięć schorowanych dusz leży spokojnie w swoich łóżkach, a nie - tak jak myślałem - stoi nieopodal i wpatruje się we mnie, planując, jak od pierwszych chwil tu spędzonych, uprzykrzyć mi życie.
Nie wiem jak długo tak leżałem i odzyskiwałem zdolność racjonalnego myślenia, w końcu jednak ściągnąłem spodnie i bluzę, po czym zanurzyłem się w szorstką, wykrochmaloną, szpitalną pościel. Jeszcze kilka niezgrabnych myśli i nareszcie usnąłem.
Podejrzewam, że była to godzina piąta, bądź szósta, gdy ledwie przytomnego zabrali mnie do "zabiegowego" i pobrali krew, aby sprawdzić, czy aby na pewno (pomimo moich stanowczych zaprzeczeń) nie byłem pod wpływem środków psychoaktywnych. Zanim wróciłem do upragnionej, potraktowanej wcześniej tak po macoszemu, pościeli, musiałem jeszcze oddać mocz do jałowego pojemniczka.
Rankiem pobudka była odrobinę mniej drastyczna, zamiast żądnej krwi igły powitało mnie donośne nawoływanie na poranną gimnastykę i niezgrabnie wyartykułowane przez pielęgniarkę pytanie o moje imię. Niechętnie wycedziłem trzy, chodzące za mną od siedemnastu lat, sylaby i z kpiną wyobraziłem sobie siebie pokornie wstającego i robiącego idiotyczne pajacyki na korytarzu. Brak udziału w porannych ćwiczeniach wydłużył mój sen o piętnaście minut, po których machinalnie ubrałem, trochę już pachnące, wczorajsze rzeczy. Dwóch odzianych wcześniej kolegów wymieniło ze mną uścisk reki i po chwili chwiejnym krokiem podążyłem po ich śladach do świetlicy, w której wydawano śniadania. Podano mi herbatę i dwie kromki chleba z bliżej nieokreśloną, dokładnie rozsmarowaną, substancją, która zmotywowała mnie do porannego postu i zaspokojenia żołądka jedynie dwoma szklankami taniej, niedobrej herbaty. Oszołomiony siedziałem i sączyłem to, co Anglik uznałby za profanację. Obserwowałem, przetwarzałem i starałem się ustalić, jak powinienem odbierać to miejsce, a co najważniejsze, jak mam w nim funkcjonować.
Po śniadaniu wspólne spotkanie pacjentów z lekarzami i tak zwana "rundka", czyli odpowiedź na pytanie o to, jak się dziś czuję. Nie pamiętam co wyszeptałem szarpiącym się w gardle głosem.

1 komentarz:

Kat pisze...

uwielbiam. choć nie fakt w jakim powstało