Error popkultury

Popkultura to dosyć świeże osiągnięcie ludzkości, gdyż opiera się na wynalazkach powstałych głównie podczas trwania dwóch wojen światowych i w latach po nich następujących. Radio Guglielmo’a Marconiego, telewizor Borysa Rosinga i (na dzień dzisiejszy prawdopodobnie najistotniejszy) internet Tima Berners-Lee’a oraz Roberta Cailliau’a w zastraszającym tempie wkradły się w miliardy żyć ziemskich i stały się bezpośrednią przyczyną szerzenia się globalizacji. Ludzie na własnej skórze mogli poczuć ogrom świata, co też chyżo czyniąc, zapoczątkowali multum przemian: politycznych, społecznych, kulturowych, a najważniejszą z nich była ta w sposobie myślenia. Wcześniej, żyjąc w swoich (w większym, bądź mniejszym stopniu odizolowanych) społecznościach, wiedząc rzecz jasna o istnieniu innych kontynentów, ludzie żyli lokalnie, to jest – tu i teraz. Nie mając możliwości natychmiastowego (i taniego!) połączenia z resztą osobników gatunku ludzkiego, poprzestawali na spokojnym, tradycyjnym sposobie życia sprawdzonym przez pokolenia. Nadejście popkultury możemy, więc zdefiniować jako rzecz niezbędną do dalszego rozwoju człowieka, który znając na wylot to, co mu bliskie, winien szukać nowych doświadczeń eksploatując coraz to dalsze zakamarki świata. Nic chyba nie jesteśmy w stanie zarzucić „raczkującej” wtedy kulturze masowej, która w istocie przyczyniała się do zbawiennej dla ludzi wymianie wiedzy, kultury, przekonań, kończąc na tradycjach. Ekspansja horyzontów ludzkiego umysłu nasilona przez masy nieznanych mu dotąd informacji, była czynnikiem niezbędnym do silnej fali przemian w sposobie pojmowania świata. Wyraźne znaki istnienia rzeczy i spraw dalszych, niż ziemia rodzinna szarego człowieka, fakt, iż miał stokroć większą paletę wyborów i decyzji, stał się motorem do kolejnych, rewolucyjnych wynalazków, które w zaledwie kilka dekad diametralnie wpłynęły i odcisnęły na nas piętno – którego dziś – prawie nie sposób się pozbyć.
Idee zawsze z początku są pełne wzniosłości, przez co szybko zdobywają lojalnych zwolenników, dużo później jednak następuje ich weryfikacja, czyli oddzielenie prawdy - piękna od obłudy, z których się składają, odnalezienie błędów merytorycznych popełnionych przez ich głosicieli. Problem popkultury polega właśnie na tym, iż jej głosicielem może być każdy. Mężczyzna, kobieta, osoba młoda, stara, ma prawo propagować i reprezentować sobą kogo i co tylko chce, tak więc o ile bez problemu odizolujemy prawdę - piękno marksizmu od komunistycznego błędu Lenina, czy Stalina, to nie jesteśmy w stanie jednoznacznie przedstawić tych dwóch składowych idei kulutry masowej, gdyż jest ona zbyt różnorodna, powszechna – tworzona przez miliony (a dobrze wiemy, że tam gdzie odpowiedzialność zbiorowa, tam brak odpowiedzialności). Zdaję sobie sprawę z tego, iż starając się wytknąć popkluturze ten właśnie błąd, jej zwolennicy zaleją mnie potokiem argumentów, które z racji ustroju (też w jakiś sposób narzuconego globalnie, jako ten najlepszy), będę musiał uszanować, a smutną prawdą jest, iż smakoszy globalizmu jest jeszcze dużo więcej niż ascetycznych antyglobalistów.
Wspomniana „raczkująca” popkultura to właśnie czysta, nienaganna, wschodząca idea, nieskalana jeszcze, zdolną do błędów, naturą człowieka. Obecną popkulturę określiłbym jako zbuntowanego nastolatka, który będąc grzecznym dzieckiem, robi obrót o stoosiemdziesiąt stopni i smakuje, czego wcześniej mu zabraniano. Zanim kultura masowa wstała na nogi, a później przemieniła się w nastolatka (ten okrez przypisywałbym na lata od zakończenia II wojny światowej do końca XX wieku) musiała ukończyć chwalebne dzieło przywracania wolności narodom bloku wschodniego (jako częściowy antyglobalista skupiam się na jednym, rodzimym kontynencie). Niestety, gdy straciła bagaż walki o wolność, która w istocie była skrzydłami umożliwiającmymi błyskawiczne rozprzestrzenienie się na każdym skrawku ziemi, weszła w fazę leniwego, nieidealnego młodzieńca. Co mam na myśli? Wcześniej klutura masowa wybitności udzielała osobom w istocie na ten zaszczyt zasługującym – rzezczywiście wybitnym, prawdziwym artystom, czy humanitarnym naukowcom. Obecnie sławny/a i popularny/a (możnaby nawet dopisać „Proszę skreślić błędne”, aby zwrócić uwagę, iż naprawdę może to być każdy/a) jest ten/ta, który/a może się chociażby poszczycić swoim zewnętrznym pięknem, zasobnym portfelem, ilością osób, które akurat o nim/niej zawzięcie dyskutują, kończąc na wysokiej liczbie w liczniku odtworzeń filmu na YouTube, w kórym jest głównym/ną bohaterem/ką. Dziwnym zbiegiem okoliczności doprowadziliśmy do zbiorowej dewaluacji wartości. Zawinił człowiek i kapitalizm.
Zrobiłem jakiś czas temu małe doświadczenie – na środku kartki pisałem „szczęście” i prosiłem ludzi o skojarzenia z nim związane, było ich wiele, m.in. miłość, przyjaźń, zdrowie, rodzina, spełnienie ambicji, szacunek, pieniądze (o dziwo na szarym końcu). Następnie wszystkie te słowa połączyłem prostymi ze szczęściem i zadałem podchwytliwe pytanie, o kierunek strzałek, które mam dorysować – czy mają iść od szczęścia, czy do szczęścia. Nie był dla mnie zaskoczeniem fakt, iż większość przepytywanych uznało, że wszystko to daje nam szczęście i do niego również kazali skierować strzałki.
Dzięki temu małemu badaniu, uświadomiłem sobie jak wielu ludzi tkwi w błędzie popkultury. Zdominowani przez kapitalizm uważają, że „kupią” swoje szczęście. Miłość, przyjaźń, zdrowie, rodzina, spełnienie ambicji, szacunek i peniądze szczęścia nie dają. Jeśli ktoś twierdzi, że będzie szczęśliwy, jeśli będzie miał kogo kochać, tym samym stwierdza fakt, iż w chwili, gdy w pobliżu nie ma takiej osoby jest nieszczęśliwy. Taka osoba uzależnia swoje zadowolenie z życia od czynnika zewnętrznego, którym w tym wypadku jest drugi człowiek. Prawdą natomiast jest to, iż nad światem nie jesteśmy w stanie zapanować, a więc budowanie na nim swojego szczęścia, to jak budowanie domu na bagnie – chwilę postoi, z czasem zniknie.
To jest właśnie błąd popkultury – przekonanie, iż za wszystko musimy płacić, a także skazane z góry na porażkę naginanie świata do swoich potrzeb, czyli nieustające naprawianie wszechrzeczy naokoło, rodziny, przyjaźni, miłości, stanu majątkowego, wierząc, że dopiero wysprzątanie tego pozornego bałaganu wokół pozwoli nam nabyć szczęście. Rzecz w tym, że to my powinniśmy być elastyczni, bo jedyne terytorium, w którym możemy dzierżyć pełnię władzy jest nasz umysł i wyłącznie od nas zależy jak odbieramy bodźce z zewnątrz, niezapominając też o dokładnej ich selekcji. Sami w naszych głowach, już od najmłodszych lat życia, stawiamy przeszkody na drodze do odnalezienia szczęścia i szukamy go wszędzie wokół, a rzadko w sobie. Ono jest w nas i od nas zależne. Wracając do miłości, osoba szczęśliwa po pierwsze jej nie szuka, ma w sobie (tak dziś ludziom obcy) spokój o przyszłość i czując się dobrze w swoim ciele ma świadomość, iż jest godna miłości (i nie potrzebuje być o tym przez kogokolwiek zapewniana) – jeśli wie, że jest „do kochania” tak samo też odbiorą ją ludzie, więc prędzej, czy później jej droga skrzyżuje się z inną. Sprawa ambicji wygląda następująco – jeśli wierzymy, że szczęście osiągniemy dopiero, gdy spełnimy się zawodowo – skończymy studia na jednej z najlepszych uczelni, a później będziemy czerpać zadowolenie z cudownej pracy – również popełniamy błąd. Czy naprawdę dobrze jest żyć ze świadomością, iż jeśli czegoś w życiu nie osiągnę, to nie będę mógł być szczęśliwy? Czy nie lepiej bez stresu, ze spokojem, zadowoleniem i poczuciem spełnienia wynikającego już z samej szansy istnienia danej od losu, odhaczać na liście pod tytułem „Życie” cele, które stawiamy sobie tylko w zamyśle empirystycznym, aby rzeczywiście żyć? Żyć, a nie gonić za życiem.
Miałem ostatnio okazję przeczytać wywiad z Ruutem Veenhovenem, który jak głosił „Newsweek” jest holednerskim badaczem szczęścia. Przyznam, że z niecierpliwością wertowałem strony szukając tej odpowiedniej. Miałem nadzieję, iż nie jestem odosobniony w sposobie odbierania rzeczywistości, jednak zawiodłem się. Właściwie to też nie mogłem się wiele spodziewać po tekście, którego tytuł pyta: „Gdzie szukać szczęścia?”. W wywiadzie typowe socjologiczne brednie ukazujące jedynie jak bardzo wierzymy w dobre posady, nowe samochody, swoich partnerów życiowych. Udało mi się jednak odnaleźć fragmet, który w jakiś stopniu dotyka podjętego przeze mnie tematu – pozwolę sobie go przytoczyć: „Wszystkie badania dowodzą, że przedstawiciele wolnych zawodów są szczęśliwsi od śmieciarzy. Tyle że pojawia się problem, który jest nawiększą bolączką. Nie wiemy, czy to wolny zawód daje szczęście, czy raczej szęśliwi ludzie wybierają wolne zawody.”. Osobiście skłaniam się do trugiej tezy, bo z autopsji wiem jakie pokłady wolności daje odnalezienie szczęścia i naturalną rzeczą wydaje się, że osoba, która nie stawia sobie barier duchowych, nie będzie ich tworzyła również na drodze do kariery zawodowej. Zauważmy, że osoby szczęśliwe wierzą – gdy nieszczęśliwe same wiążą sobie ręce, brakiem poczucia własnej wartości, tym samym tracą nadzieję na powodzenie wszelkich podjętych przez nich działań.
Istotna jest siła z jaką brak szczęścia łączy się z konsumpcjonizmem napędzającym kulturę masową. To właśnie ludzie nieszczęśliwi wiecznie czegoś potrzebują, a te potrzeby sprytnie kreują specjaliści od marketingu. Na rynek nieprzerwanie trafiają nowości, bez których, jak się okazuje, nie sposób dalej żyć, bo przecież czym byłaby zupa bez „Ziarenek Smaku”, jak mogliśmy przeżyć lata bez telewizorów LCD, nie mówiąc już, o zgrozo, o braku pasty Colgate bez niebieskich granulek czyszczących wszelkie zakamarki jamy ustnej lepiej niż inne (tańsze!) pasty. Mogąc pozwolić sobie na droższe w utrzymaniu mieszkanie, samochód, markowe ubrania, kończąc na degustowaniu jogurtów z prawdziwymi owocami, czujemy się lepiej, osiągamy zadowolenie, kótre ze szczęściem mylimy. Nie wspomnę, że dobra materialne często leczą nasze kompleksy, pozornie stawiając nas wyżej nad przeciętymi zjadaczami chleba.
Istnieje takie państwo, jak Bhutan – malutka monarchia wciśnięta między Indie, a Chiny, w której z rozkazu króla rozwój państwa jest mierzony współczynnikiem szczęścia, a nie tradycyjnym PKB. Zgodnie z tymi wytycznymi w kraju zakazano reklam, toreb plastikowych, na ulicach nie ma świateł zarządzających ruchem. Według Bhutańczyków recepta na szczęście jest prosta: „Wystarczy nie mieć zbyt wielkich nadziei, a szczęście przyjdzie samo.” i „Trzeba też co dzień myśleć o śmierci przez co najmniej pięć minut.”. Pierwsze zalecenie mówi właśnie o przeszkodach, które sami sobie stawiamy zakopując szczęście, które według drugiego cytatu powinno wynikać z samej świadomości istnienia.
Kto, bądź co jest największym wrogiem? Z kim walczyć? Głównie z samym sobą. Należy wyzbyć się kapitalistycznego mechanizmu, według którego nic nie mamy i sądzimy, że na wszystko trzeba sobie zasłużyć. Sama kultura nie jest tu winowajczynią, bo to nie ona nauczyła nas mody na bogacenie się – na zdobywanie, ona tylko dba, abyśmy dalej w tym trwali. Żyjemy w wiecznej pogoni, w kulturze instant, w której na nic się nie czeka, a cierpliwość to cecha wymierająca. Nie dziwię się więc, że tak mało ciepła i troski dajemy sami sobie, że nie potrafimy mówić sami do siebie, przez co zaniedbujemy swój wewnątrzosobowy rozwój – w sprawach ducha zbyt często zadowalamy się oklepanymi i odgrzewanymi przez pokolenia myślami, których nie próbujemy przetestować – sprawdzić czy, aby na pewno do nas pasują. Tym samym, po bezmyślnym przyjęciu ich jako swoje, nieświadomie stawiamy się w na równi z innymi i tak jak wszyscy inni, rozpaczliwie chcąc się wyróżnić, dążymy do orginalności. Jednak i na nią popkultura ma swój patent. Subkultury są na to najlepszym dowodem – tworzone jako coś przeciwstawnego, szybko trafiły na linie produkcyjne i zostały rozreklamowane stając się modą – przelotną inspiracją w dobie globalizacji.
Życzyłbym sobie, aby te słowa były początkiem drogi do myślenia, refleksji, samoświadomości, wolności ducha – do szczęścia w pełnym tego słowa znaczeniu, a nie jedynie ulotnych hedonizmów.

4 komentarze:

Kat pisze...

Tekst daje dużo do myślenia. Mam nadzieję, że ktoś prócz mnie z tych słów skorzysta, i naprawi swoje myślenie :)

Unknown pisze...

o cholera. nic więcej z siebie nie wykrzesam. powiem po prostu; 'dziękuję.'

Agata pisze...

dotarłam do połowy bo moje biedne, zmęczone oczy nie dają dziś już rady, skończę rano... w każdym razie jestem pod wrażeniem, lubię Twoje wpisy, ale dziś przeszedłeś samego siebie (: pomysł na eksperyment - mistrz.

Anonimowy pisze...

tak się wczytałam, że zapomniałam, że pisze to mój rówieśnik. mógłbyś wymyślić ten cały Bhutan, a ja i tak Ci ślepo wierzę. pokłony.
myślę, że po drobnych poprawkach powinieneś to gdzieś podesłać Waf- nadszedł ten moment.

pozdrawiam i całuję w ten piękny dzień, Twa Banna.