la vie en rose

Siedział w jednej ze swych wyśnionych francuskich kawiarni. Tuż przy oknie, tak aby nawet czytając uwielbioną, przez jego skromną osobę, powieść, mógł widzieć kątem oka, czy nadchodzi ona.
Brud, kurz, opryskliwy barman i kelner w jednej osobie, obdrapane ściany i te krzywe meble barwy mocnej kawy, a kawa była... co tu dużo gadać.. co najmniej nieznośna, równie jak tani tytoń, z którego wciąż nieumiejętnie kręcił krótkie papierosy.
Wydawać by się mogło, że to najgorsza z kawiarni w całym Paryżu, że samo jej istnienie powinno być głęboką bruzdą na honorze francuzów. Jednak ten wyśniony lokal nie należał do koszmarów. Był tam przecież on - gramofon, a w nim ona - Edith Piaf z pieśnią "La Vie En Rose". I druga "ona", ta na którą czekał właśnie tu, w tym okropnym miejscu, ale wybranym przez nią. Tu i tylko tu mieli się spotkać. Czekał sącząc brązową lurę, a dymem wymuszał cierpliwość.
Sekunda za sekundą, minuta za minutą, godzina za godziną, dzień po dniu, tygodnie, miesiące, lata...
Nigdy nie przyszła. Edith nie przestała śpiewać, a on... nigdy nie wyszedł; póki nie odszedł.

"Lepiej patrzeć mi będzie na nią oczyma zakochanego, bo może oczom moim własnym ukazałaby się inną, niż ją teraz widzę, a po cóż psuć sobie piękny obraz?"

"[...] niech sobie słońce, księżyc i gwiazdy robią co chcą, nie wiem, czy dzień jasny, czy noc na ziemi, a świat cały znikł z mej świadomości."

"[...] czyż może być urojeniem to, co nam daje zadowolenie?"


Tak wiele dobrego mnie spotyka, że obawiam się dnia, gdy znów zaznam przykrości.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Piękne.

Anonimowy pisze...

<3<3<3

Nana pisze...

widziałam ten film o Edith , ładnie go zinterpretowałeś dodając coś ciekawego o siebie

Unknown pisze...

ale ja go nie widziałem :P