Nigdy w życiu nie czułem się tak słaby. Nie czułem się tak psychicznie obnażony, głównie sam przed sobą. Nigdy nie dawałem aż tak nieść się emocjom, nigdy aż tak nie otępiałem.
Wiedziałem kiedyś, co mam robić, wiedziałem, jak się zachować, wiedziałem, co mówię i myślę. Teraz nie wiem, jak mam rozmawiać sam ze sobą. Myśli, które dotąd były zgodnym rodzeństwem, właśnie toczą bój o władzę i to w momencie, gdy najeżdża na nie nieprzyjaciel, silny w armię tylu czynników zewnętrznych.
Jednak król wciąż żyje i przygląda się z uciechą, jak jego państwo obraca się w ruinę, tak jakby chciał bawić się w Boga i budować miasta, wsie na nowo. Wciąż silnie dzierży wszystkie insygnia władzy. Nie zmienia się w nim nic, prócz tego, co rejestrują jego oczy.
Przyglądam się tym wojnom, bitwom, najazdom z ogromnym zaciekawieniem. Daję porywać się na krótkie chwile odmiennym myślom, bardziej, bądź mniej zgubnym, bo wydaje się takim być cały ich ogół, jeśli żadna nie opiera się na rozsądku.
Mój świat od dawna nie dążył tak zgrabnie do pełności, a moje ja stoi dziś nagie i cieszy się, że prawie nikt na nie nie patrzy.
turn me well
'Get to me and turn me well, I'm a tired soul.'
Dawno, dawno temu, na uboczu Wielkiego Lasu (może i Stumilowego, ale *huj wie) żyła sobie wilczyca zwana Lupą wraz ze swymi dwoma szczeniętami - Remusem i Romulusem. Pewnego dnia mama wilczyca dostała telegram, iż jej matka (mieszkająca po drugiej stronie Stumilowego, bądź - *huj wie - Wielkiego Lasu) jest ciężko chora na anoreksję (nie zjadła żadnej babci, ani Czerwonego Napletka od 40 dni). Jako, że Lupa miała zawsze ręce pełne roboty (pomimo tego, że była wilczycą, to miała ręce) - brudna nora sama się w końcu nie zasra - kazała Remusowi i Romulusowi iść do lasu, znaleźć jednego z mnóstwa Czerwonych Napletków błąkających się po lesie, upolować i donieść (nienadgryzionego!) do babci wilczycy. Gdy bracia niezdarnie wygrzebywali się z (jak już wspomniałem - osranej) nory, Lupa zakrzyknęła za nimi:
-Tylko mi *urwa Rzymu nie zakładajcie, bo za*ebię!
Ruszyli, szli i szli i szli i szli i szli i szli i gdy tylko znudziło mi się pisanie "szli i..." usłyszeli okrutny jazgot jakiegoś Napleta. Remus od razu rozpoczął szaleńczy cwał, a za nim galopował Romulus.
- Jeeeeeestem Czerwooony *hujek, grzeeeeeeeje mnie moooocno wujek; kaaaaaaazał mi szuuuukać wilka i rzuuuuuucić mu kiiiijka... - śpiewał sobie nieświadomy zagrożenia Naplet ocierając się plecami o drzewa.
Dobra, nie chce mi się pisać dialogów. To miała być bajka ekspresowa, a nie "Baśnie 1000 i jednej nocy".
Remus i Romulus zaczaili się w drzewach, ale Naplet i tak ich wywęszył (bo jak tu nie poczuć, dwóch wilków z osranej nory).
- Ohohoho! Coś mi się wydaje, że za drzewami stoi Romus, a Romulus właśnie wpieprza obok trawę! Ohohohoho, coś mi się wydaje, że powinienem uciekać! Ohohohoho, coś mi się wydaje, że nie mogę, gdyż jestem tylko Czerwonym Napletem i nie mam nóżek! Ohohoho... - denerwował wilczych braci i czytelników Naplet.
Tak więc, skoro Naplet nie miał nóżek, przyszli założyciele Rzymu zagryźli go szybko na śmierć (a motylki szczęśliwie wyjęły stopery z uszu... pomimo, że ich nie mają.... ale to jest *urwa bajka!)......
Nie chce mi się już. Nie wierzę w to co piszę. To wynik mojej irytacji. Durne, głupie, tępe, nikomu niepotrzebne, ale ja przynajmniej potłukę palcami w klawiaturę.
(A morał bajki jest taki, że Czerwone Naplety, to tępaki.)
A Ty idź spać gówniarzu i nie zawracaj mi dupy opowiadaniem bajek na dobranoc!
Dawno, dawno temu, na uboczu Wielkiego Lasu (może i Stumilowego, ale *huj wie) żyła sobie wilczyca zwana Lupą wraz ze swymi dwoma szczeniętami - Remusem i Romulusem. Pewnego dnia mama wilczyca dostała telegram, iż jej matka (mieszkająca po drugiej stronie Stumilowego, bądź - *huj wie - Wielkiego Lasu) jest ciężko chora na anoreksję (nie zjadła żadnej babci, ani Czerwonego Napletka od 40 dni). Jako, że Lupa miała zawsze ręce pełne roboty (pomimo tego, że była wilczycą, to miała ręce) - brudna nora sama się w końcu nie zasra - kazała Remusowi i Romulusowi iść do lasu, znaleźć jednego z mnóstwa Czerwonych Napletków błąkających się po lesie, upolować i donieść (nienadgryzionego!) do babci wilczycy. Gdy bracia niezdarnie wygrzebywali się z (jak już wspomniałem - osranej) nory, Lupa zakrzyknęła za nimi:
-Tylko mi *urwa Rzymu nie zakładajcie, bo za*ebię!
Ruszyli, szli i szli i szli i szli i szli i szli i gdy tylko znudziło mi się pisanie "szli i..." usłyszeli okrutny jazgot jakiegoś Napleta. Remus od razu rozpoczął szaleńczy cwał, a za nim galopował Romulus.
- Jeeeeeestem Czerwooony *hujek, grzeeeeeeeje mnie moooocno wujek; kaaaaaaazał mi szuuuukać wilka i rzuuuuuucić mu kiiiijka... - śpiewał sobie nieświadomy zagrożenia Naplet ocierając się plecami o drzewa.
Dobra, nie chce mi się pisać dialogów. To miała być bajka ekspresowa, a nie "Baśnie 1000 i jednej nocy".
Remus i Romulus zaczaili się w drzewach, ale Naplet i tak ich wywęszył (bo jak tu nie poczuć, dwóch wilków z osranej nory).
- Ohohoho! Coś mi się wydaje, że za drzewami stoi Romus, a Romulus właśnie wpieprza obok trawę! Ohohohoho, coś mi się wydaje, że powinienem uciekać! Ohohohoho, coś mi się wydaje, że nie mogę, gdyż jestem tylko Czerwonym Napletem i nie mam nóżek! Ohohoho... - denerwował wilczych braci i czytelników Naplet.
Tak więc, skoro Naplet nie miał nóżek, przyszli założyciele Rzymu zagryźli go szybko na śmierć (a motylki szczęśliwie wyjęły stopery z uszu... pomimo, że ich nie mają.... ale to jest *urwa bajka!)......
Nie chce mi się już. Nie wierzę w to co piszę. To wynik mojej irytacji. Durne, głupie, tępe, nikomu niepotrzebne, ale ja przynajmniej potłukę palcami w klawiaturę.
(A morał bajki jest taki, że Czerwone Naplety, to tępaki.)
A Ty idź spać gówniarzu i nie zawracaj mi dupy opowiadaniem bajek na dobranoc!
it's just not right
Myślał sobie, że może kochać stare i nowe, myślał też, że w tym wszystkim pokocha siebie. Przed chwilą zrozumiał, jak bardzo się pomylił. Na głos wypowiedział swoje bóle. Skrytykował, wychwalił, tym razem wszystko na odwrót. Zatęsknił za mgłami przeszłości. Utwierdził się w miłości do tego, co nie oczywiste, do tych niekoniecznie jaskrawych barw. Poczuł tęsknotę do skromności, tajemnic, niejasności. Wciąż walczy, bije. Popkultura kontra wszystko wcześniej. Golizna, wyziewy seksualności, próżność; walczy ze skrytością, skromnością i spokojem. Edith Piaf próbuje zadźgać wszelkie Aguilera'y, Beetroots'y, i całe mnóstwo innych. Nie wie komu pomóc, nie wie kto ma rację i nie wie czy wiedzieć cokolwiek chce.
Ten ktoś to ja.
Dziś Was wszystkich nienawidzę. Narzekacie na fałszywych ludzi, a są oni wytworem tylko i wyłącznie Waszym.
To przez Ciebie te myśli. Czuj się winny, albo wyróżniony... sam już nie wiem.
Ten ktoś to ja.
Dziś Was wszystkich nienawidzę. Narzekacie na fałszywych ludzi, a są oni wytworem tylko i wyłącznie Waszym.
To przez Ciebie te myśli. Czuj się winny, albo wyróżniony... sam już nie wiem.
la vie en rose
Siedział w jednej ze swych wyśnionych francuskich kawiarni. Tuż przy oknie, tak aby nawet czytając uwielbioną, przez jego skromną osobę, powieść, mógł widzieć kątem oka, czy nadchodzi ona.
Brud, kurz, opryskliwy barman i kelner w jednej osobie, obdrapane ściany i te krzywe meble barwy mocnej kawy, a kawa była... co tu dużo gadać.. co najmniej nieznośna, równie jak tani tytoń, z którego wciąż nieumiejętnie kręcił krótkie papierosy.
Wydawać by się mogło, że to najgorsza z kawiarni w całym Paryżu, że samo jej istnienie powinno być głęboką bruzdą na honorze francuzów. Jednak ten wyśniony lokal nie należał do koszmarów. Był tam przecież on - gramofon, a w nim ona - Edith Piaf z pieśnią "La Vie En Rose". I druga "ona", ta na którą czekał właśnie tu, w tym okropnym miejscu, ale wybranym przez nią. Tu i tylko tu mieli się spotkać. Czekał sącząc brązową lurę, a dymem wymuszał cierpliwość.
Sekunda za sekundą, minuta za minutą, godzina za godziną, dzień po dniu, tygodnie, miesiące, lata...
Nigdy nie przyszła. Edith nie przestała śpiewać, a on... nigdy nie wyszedł; póki nie odszedł.
"Lepiej patrzeć mi będzie na nią oczyma zakochanego, bo może oczom moim własnym ukazałaby się inną, niż ją teraz widzę, a po cóż psuć sobie piękny obraz?"
"[...] niech sobie słońce, księżyc i gwiazdy robią co chcą, nie wiem, czy dzień jasny, czy noc na ziemi, a świat cały znikł z mej świadomości."
"[...] czyż może być urojeniem to, co nam daje zadowolenie?"
Tak wiele dobrego mnie spotyka, że obawiam się dnia, gdy znów zaznam przykrości.
Brud, kurz, opryskliwy barman i kelner w jednej osobie, obdrapane ściany i te krzywe meble barwy mocnej kawy, a kawa była... co tu dużo gadać.. co najmniej nieznośna, równie jak tani tytoń, z którego wciąż nieumiejętnie kręcił krótkie papierosy.
Wydawać by się mogło, że to najgorsza z kawiarni w całym Paryżu, że samo jej istnienie powinno być głęboką bruzdą na honorze francuzów. Jednak ten wyśniony lokal nie należał do koszmarów. Był tam przecież on - gramofon, a w nim ona - Edith Piaf z pieśnią "La Vie En Rose". I druga "ona", ta na którą czekał właśnie tu, w tym okropnym miejscu, ale wybranym przez nią. Tu i tylko tu mieli się spotkać. Czekał sącząc brązową lurę, a dymem wymuszał cierpliwość.
Sekunda za sekundą, minuta za minutą, godzina za godziną, dzień po dniu, tygodnie, miesiące, lata...
Nigdy nie przyszła. Edith nie przestała śpiewać, a on... nigdy nie wyszedł; póki nie odszedł.
"Lepiej patrzeć mi będzie na nią oczyma zakochanego, bo może oczom moim własnym ukazałaby się inną, niż ją teraz widzę, a po cóż psuć sobie piękny obraz?"
"[...] niech sobie słońce, księżyc i gwiazdy robią co chcą, nie wiem, czy dzień jasny, czy noc na ziemi, a świat cały znikł z mej świadomości."
"[...] czyż może być urojeniem to, co nam daje zadowolenie?"
Tak wiele dobrego mnie spotyka, że obawiam się dnia, gdy znów zaznam przykrości.
zakochania ciąg dalszy
Nie zamierzam zawsze pisać na temat, gdyż nie zawsze odgórnie narzucony temat jest w stanie udźwignąć ciężki bagaż niezmiernie istotnych wartości. I temat sam w sobie nie jest temu winien, bo winowajców jest kilku - to wszystkie okoliczności pisania - czas, miejsce, stan ducha, które skutecznie odciągają myśl hen daleko poza elektrycznego pastucha ustalonych reguł. Tak więc ja dziś skaczę wysoko i daleko od niego - przykładem, tak sądzę, fikcyjnego Wertera (mojego uwielbionego brata, a może nawet niedoścignionego kochanka). Tchórzliwie uniknę wszelkich tematów i - o dziwo! - zarazem jak największy tyran zmuszę jeden z nich do posłuszeństwa. Trącając złośliwie jeden wątek, uszczypnę drugi.
Wbiję paznokcie w każde słowo, zdanie, które przelewam na zlecenie... o nie! Pod dyktando okoliczności?! Rzeczywiście! Zaszła pomyłka (tak trudno napisać bolesne "mylę się"). Nie mi tu być ustawodawcą, wykonawcą i sędzią w jednej osobie. Niestety, przyznaję... one rządzą. Jednak! Jasny promyk wolności nie niknie! Władza jest jedna, a nieskończoność tematów walczy o uwagę, tysięcy wylewnych umysłów.
A sensu nie ma w tym wcale, ni za grosz rozumu, byle-bale bajanie, czcze pisanie.
"Nie wiem, co mogę mieć w sobie pociągającego dla tych ludzi, wielu z nich mnie lubi, kupią się wokoło mnie, a kiedy zdarza się, że drogi nasze niewielką tylko przestrzeń razem biegną, przykro mi się robi."
"Poza tym natknąłem się na kilku dziwaków, w których wszystko mnie razi, a najnieznośniejszymi są mi objawy ich przyjaźni."
"[...] w chwilach kiedy uczuwam zamęt w głowie, wonczas chaos myśli łagodzi widok takiego oto stworzenia, trwającego w szczęsnym spokoju, obracającego się w ciasnym kręgu bytowania swego, istoty żyjącej z dnia na dzień, która patrząc jak liście spadają, myśli tylko o tym jednym, że zima nadchodzi."
Wbiję paznokcie w każde słowo, zdanie, które przelewam na zlecenie... o nie! Pod dyktando okoliczności?! Rzeczywiście! Zaszła pomyłka (tak trudno napisać bolesne "mylę się"). Nie mi tu być ustawodawcą, wykonawcą i sędzią w jednej osobie. Niestety, przyznaję... one rządzą. Jednak! Jasny promyk wolności nie niknie! Władza jest jedna, a nieskończoność tematów walczy o uwagę, tysięcy wylewnych umysłów.
A sensu nie ma w tym wcale, ni za grosz rozumu, byle-bale bajanie, czcze pisanie.
"Nie wiem, co mogę mieć w sobie pociągającego dla tych ludzi, wielu z nich mnie lubi, kupią się wokoło mnie, a kiedy zdarza się, że drogi nasze niewielką tylko przestrzeń razem biegną, przykro mi się robi."
"Poza tym natknąłem się na kilku dziwaków, w których wszystko mnie razi, a najnieznośniejszymi są mi objawy ich przyjaźni."
"[...] w chwilach kiedy uczuwam zamęt w głowie, wonczas chaos myśli łagodzi widok takiego oto stworzenia, trwającego w szczęsnym spokoju, obracającego się w ciasnym kręgu bytowania swego, istoty żyjącej z dnia na dzień, która patrząc jak liście spadają, myśli tylko o tym jednym, że zima nadchodzi."
coś świeżego
Wraz z początkiem końca, czyli pierwszym dniem sierpnia, nareszcie zabrałem się za wakacyjne lektury klasy humanistycznej i przyznaję, że choć z przeogromnym bagażem lenistwa na plecach odczytywałem pierwsze słowa "Cierpień młodego Wertera", to nie śmiem tego teraz żałować.
Czytając listy owego Wertera momentami ogarnia mnie pyszałkowata wściekłość - czyż nie jest własnością złodzieja ręka, która tak nagie czyni moje myśli i uczucia? Przypominam sobie wtedy, że przecież to ja nieświadomie ćwiczę kunszt kieszonkowca - pośrednio czerpiąc inspiracje i przekonania zawarte w spuściźnie przodków. Jedno jest pewne! Świadomie chcę kraść styl i powabną, graniczącą z poezją, formę, w którą przelewać będę swe niemądre (niezmiennie jednak lubiane) rozmyślania.
"[...] zwracano mi już uwagę, że moje rozumowanie graniczy często z czczym gadulstwem."
Czytając listy owego Wertera momentami ogarnia mnie pyszałkowata wściekłość - czyż nie jest własnością złodzieja ręka, która tak nagie czyni moje myśli i uczucia? Przypominam sobie wtedy, że przecież to ja nieświadomie ćwiczę kunszt kieszonkowca - pośrednio czerpiąc inspiracje i przekonania zawarte w spuściźnie przodków. Jedno jest pewne! Świadomie chcę kraść styl i powabną, graniczącą z poezją, formę, w którą przelewać będę swe niemądre (niezmiennie jednak lubiane) rozmyślania.
"[...] zwracano mi już uwagę, że moje rozumowanie graniczy często z czczym gadulstwem."
Subskrybuj:
Posty (Atom)